piątek, 26 kwietnia 2024

z mogilnickaPowroty do domu są miłe, ten był szczególnie pożądany. Kiedy znalazłam się na mojej ulicy ze zdumieniem stwierdziłam, że kwitną już lipy: tam na Huculszczyznie kwitły zaledwie bzy.

 

 

Moją ośmiodniową wycieczkę na Pokucie, Huculszczyznę, Podole, Lwów zorganizowało Towarzystwo Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich we Wrocławiu. Kierownikiem wyprawy był Zbigniew Berling i dr Danuta Krupska.
Głównym celem wyprawy była Kołomyja. Stąd pochodziła większość uczestników wycieczki. Ja jechałam po to, by skonfrontować opowieści snute w naszym domu, bowiem mój mąż urodził się w Kołomyi, cala jego rodzina wywodzi się z Kresów.
Zwiedziliśmy Stanisławów — miasto założone w 1662 roku na miejscu wsi Zabłotów, gdzie było duże skupisko Ormian. W okresie międzywojennym w latach 1919-39 był polskim miastem wojewódzkim, a od września 1939 roku włączony został do Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Oglądaliśmy tu kościół, w którym dzisiaj znajduje się muzeum dzieł sztuki sakralnej, ikony... Jest także czynny kościół polski, dzielnie administrowany przez młodego księdza Polaka.
Ze Stanisławowa - z bijącym sercem - jedziemy do Kołomyi. Większość uczestników pielgrzymki — podobnie jak mój mąż — jechała tu po raz pierwszy od 1945 roku, czyli po 53 latach nieobecności na tych terenach. Kamery poszły w ruch od napisu na obrzeżach miasta „Kołomyja". A miasto to duże, liczące 75 tysięcy mieszkańców, w miarę zadbane — pozostały domy, ulice, bruki jak przed półwieczem. Pozostał pomnik Adama Mickiewicza w miejskim parku, nazwy ulic: Mickiewicza i Chopina oraz tablice na Ratuszu Miejskim — poświęcone Tadeuszowi Kościuszce. Nie zmieniono dworca kolejowego, skąd w latach 1945-46 rdzenni mieszkańcy wyjeżdżali na nieznany sobie zachód, pakując do dwóch kufrów cały dorobek życia. Tak było w przypadku rodziny mojego męża.
Czekało na nas spore grono Polaków by zaproponować nam noclegi w swoich domach. Jak groch leją się łzy powitania, bowiem wielu uczestników wyprawy jest tu juk kolejny raz (była to już ósma wycieczka do Kołomyi i okolic). Wszystko to ma miejsce koło kościoła polskiego. Tu był nasz punkt zborny, tu parkował nasz autokar. Obok, w domu parafialnym, przygotowano nam kolację, gdzie śpiewom i wspomnieniom nie było końca.
Z kuzynką męża trafiamy do domu Polki, pani Piotrowskiej, która oddaje nam do dyspozycji dwa pokoje. Gościnność, serdeczność i skromność tych ludzi przerasta moje wyobrażenia. Przecież oni są tacy biedni - może dlatego tacy serdeczni?
Kołomyja jest to centrum huculskiej twórczości ludowej. Miasto sympatyczne. Przed wojną przez sam rynek biegła linia kolejowa tzw. „lokalka". Kołomyja ma ładny park, był tu Klub Sportowy „Sokół", monumentalne mury gimnazjum (przed wojną było to gimnazjum polskie i ukraińskie). Pamiątki sztuki huculskiej można kupić w dobrze zaopatrzonym sklepie — odpowiedniku naszej „Cepelii". Na naszą cześć został upieczony tzw. ,małaj" — ciasto na bazie mąki kukurydzianej, przysmak tutejszych mieszkańców.
Po południu zwiedzamy cmentarz. Grobowce porozbijane, wszystko zarośnięte trawą i bluszczem po pas. Zatrzymujemy się dłużej koło pomnika poświęconego bohaterom Kosaczowa (Polakom internowanym w okresie pierwszej wojny światowej w obozie odległym o 3 kilometry od Kołomyi, gdzie zginęło ponad 1000 osób). Jest tam wzniesiony krzyż, gdzie miejscowi piją alkohol, jest ono zaśmiecone szkłem z porozbijanych butelek i innymi śmieciami. Duma zagrała w nas. Chwyciliśmy gałęzie z drzew, robiąc z nich mitły, wymiatając wszystko co niepożądane. Po zrobieniu porządku modliliśmy się, paląc znicze.
Później nastąpiło zwiedzanie przepięknych okolic nad Prutem. Wspomnienia, wspomnienia, wspomnienia... Po dwóch dniach spędzonych w Kołomyi wyruszyliśmy do Halicza, który w okresie XIV-XVIII wieku był fortecą o dużym znaczeniu militarnym, przepięknie położony nad malowniczym Dniestrem. „Zdobywamy" ruiny zamczyska, robimy pamiątkowe zdjęcia.
Z Halicza drogi nasze wiodą do Chocimia, gdzie zwiedziliśmy ruiny warownej twierdzy z XV-XVI wieku znanej ze zwycięskiej obrony wojsk polsko — kozackich pod wodzą Chodkiewicza w 1621 roku przed kilkakrotnie silniejszą armią turecką. Rok 1673 upamiętnił się zwycięstwem wojsk polskich pod dowództwem hetmana Jana Sobieskiego nad Turkami.
Z Chocimia jedziemy do Kamieńca Podolskiego, miasta położonego w zachodniej części Ukrainy nad rzeką Smotrycz. Miasto obecnie liczy ok. 100 tys. mieszkańców. Znajduje się tu twierdza z XV-XVI wieku, w której Henryk Sienkiewicz umiejscowił akcję powieści „Pan Wołodyjowski". Chodziliśmy po górnym i dolnym zamku, przywołując pamięci zapamiętane postacie: Pana Michała, Baśki, Zagłoby, Ketlinga, Krzysi i innych. Położenie Kamieńca jest tak urokliwe, że ponoć były głosy, by owo cudo natury zaliczyć jako ósmy cud świata. Trudno było się rozstać ze starymi murami pamiętającymi walki z Turkami.
Sobota 14 czerwca miała zgoła inny charakter. Pojechaliśmy przez Nadwórną, Mołotków, Skit Maniewski do wsi Rafajłowa. Marzy nam się zdobycie Przełęczy Legionów. Owa przełęcz położona jest w Karpatach na wysokości 1000 m n.p.m., gdzie drogi są nieoznakowane, mapy mało doskonałe, czego efektem było rozbicie 15-osobowej grupy śmiałków, która wyruszyła w góry. Pierwsi z nieudanej wyprawy wrócili po pięciu godzinach, nasza 4-osobowa grupa wróciła po 6, a 5 osób, które pobłądziły w górach, wróciło po 30 godzinach od chwili wymarszu. Była to próba nerwów dla obu stron: dla tych wędrujących i tych oczekujących. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło.
Niedzielę 15 czerwca spędziliśmy w Jeremczy — po upalnych dniach zaczął padać deszcz. To siedmiotysięczne uzdrowisko jest wspaniałym miejscem na spacery, mogliśmy tu także nabyć huculskie liżniki z grubo tkanej wełny owczej.
Z Jeremczy jechaliśmy przez Mikuliczyn wzdłuż Prutu do Worochty — ośrodka wypoczynkowego znanego z popularyzacji sportów zimowych. Potem przez Żabie, Kosów, Kuty, Szeszory, gdzie podziwialiśmy wspaniałe wodospady. Trafiliśmy tam na drugi dzień Zielonych Świąt i uczestniczyliśmy w procesji prowadzonej przez pięciu popów, robiąc sobie zdjęcia z Hucułami odświętnie ubranymi w stroje ludowe.
Ostatni dzień naszej wyprawy to Lwów. Miasto robi wielkie wrażenie. Oglądamy panoramę miasta, gdzie rysuje się Teatr Wielki, Politechnika, Uniwersytet Jana Kazimierza, Katedra Unicka św. Jura, Rynek, Cerkiew wołoska (XVI-XVII w.), kościoły m.in. Bernardynów, Dominikanów... Niezapomniane wrażenie robi Cmentarz Łyczakowski, gdzie wiecznym snem śpi wielu sławnych Polaków. Przy grobie Marii Konopnickiej większość wycieczek śpiewa Rotę. Składaliśmy kwiaty, palili znicze na grobie Artura Grottgera (1837-1867), rysownika i malarza, którego nić życia tak młodo została przerwana. Cmentarz Orląt Lwowskich nastraja do zadumy i refleksji.
Dzisiejszy Lwów — to miasto zamieszkałe przez 800 tys. mieszkańców, w tym 5% to Polacy. Są dwie polskie szkoły, brakuje tylko lwowskich „batiarów", ,bałakania" w tej wschodniej, śpiewnej gwarze, nie było ciotki „Bandziuchowej", którą można było odwiedzić. Po południu rozpadało się na dobre i choć wielu z nas „zaszportało" się i wpadło w „kalabanię" w „zafajdaczonych mesztach" — wróciliśmy szczęśliwi, pełni wrażeń.

1997

 

GALERIA

 

kresy2

kresy3

kresy4

kresy5

kresy6

kresy7

kresy8

kresy9

kresy11

kresy12

kresy13

 

 

wspomnienia kronika