piątek, 29 marca 2024

BipaPat Januszowi, czyli Zenon Kałuża próbuje wybronić lata 90-te ale wychodzi mu poemat o upadku PKP mimo silnego wzrostu PKB przecież.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

"[...] a innego dnia wróciłem do domu i okazało się,

że kombinat rolniczy zaopatrujący Miasto w pomidory i ogórki przez okrągły rok stał się częścią globalnego rynku żywności i zaczął konkurować z subsydiowanymi rolnikami z całego Wolnego Świata i wziął i upadł i tak w domu poznałem słowa „bezrobocie” i „kuroniówka’ i cały niepokój, które niosły, ale jak uczył ksiądz Tischner, niepokój to czuły jakieś homosowietikusy roszczeniowe, no i ksiądz Tischner zyskał wtedy wolność słowa, a mój ojciec stracił pracę,"

(Janusz Radwański, "Szach Zenonowi, czyli poemat o tym, że z pamięcią nie ma jak dyskutować, ale miecz pamięci ma dwa ostrza, na jednym jest Zenon, na drugim ksiądz Tischner, piłka jest okrągła, a bramki są milczeniem")

 

 

Zacznijmy od tego drogi Rebe, że o ile wiem ksiądz Tischner nigdy tak do końca

nie stracił wolności słowa, bo zawsze miał ambonę i katedrę i nie chodzi w tym

drugim przypadku o budynek z cegły i kamienia, tylko taką katedrę domyślną.

Także nie mógł odzyskać, czegoś, czego nie stracił.

 

Co innego praca. Szczególnie w takich miejscach, gdzie innej nie było, a nie wszyscy

mogli wyjechać bo nie wszędzie dojeżdżał pociąg. Także, że coś z ta wolnością jest

nie tak, to ja zacząłem podejrzewać przy kolejnych reformach na kolei. Tak się mówiło

„na kolei”. Bo kolej była osobnym wszechświatem. Kolej miała nawet swoją sieć

telefoniczną. Na każdej stacji był aparat telefoniczny, ale nie automat na monety,

tylko taki czarny telefon z bakelitu w budce i jak się znało tajemne sekwencje cyfr

to można było zadzwonić w wiele miejsc. I tych sekwencji nikt poza kolejarzami

nie znał, dlatego tak mogły stać te aparaty i nikt nic z nimi nie robił. Ja miałem

kumpla, Mirka Sarnę, który pracował w Opolu na kolei, radiotelefony naprawiał.

I jak się umawialiśmy na wypad w góry, to szedłem na stację w Brzegu, wykręcałem

kilka cyfr i odbierał Mirek w swoim warsztacie w Opolu, który był strategicznie

ważny, bo naprawiał radiotelefony więc z ulicy, z miasta nie dało się tam zadzwonić.

 

No bo komórki to się miały pojawić dopiero za jakieś pięć, dziesięć lat i nie każdy

miał w domu telefon stacjonarny. Także ten kolejowy to był luksus.

 

Kolejarz to był ktoś, nie ma co gadać. Bo kolej była ważna, bo woziła ludzi i towary.

Dzięki kolei to się jakoś żyło. I jak się spotkał kolejarz z kolejarzem to zawsze jeden

drugiemu pomógł. Jak nas zastanał noc w Polanicy Zdroju z Mirkiem i nie było gdzie

spać, to on powiedział, chodź na stację i poszliśmy, pogadał z zawiadowcą i przychodzi

do mnie i mówi, że problem jest, bo ostatni pociąg odchodzi zaraz i zawiadowca zamyka

stację do rana, ale że on, Mirek jest też z kolei, to zgodził się nas zamknąć na tej stacji.

Było ciepło, było nawet się gdzie umyć bo zostawił nam kibel otwarty, a srajtaśmę

to i tak każdy dobry turysta wozi swoją. Żeby już nie tym łopianem. Także kolej

 

była ważna.

 

W takim miejscu jak Brzeg była nawet bardzo ważna. I ważny był Pekaes, żeby do kolei

dojechać, na przykład z Nowej Wsi Małej, Lubszy czy Praczy. I kiedy jako pierwsze

padły Pekaesy to ludzie na wsiach musieli sobie pokupować samochody, ale te kupowali

tylko ci, co mieli prace w miasteczku obok - kiosk na przykład, zieleniak. Także zrobiło

się jakby mniej ludzi, mimo, że oni byli, ale zniknęli z rozkładu, jak te Pekaesy.

 

A zaraz potem bardzo szybko coś zaczęło się dziać z pociągami. Kiedyś mówiłem

że na cholerę mieszkać w takim Wrocławiu, jak z Brzegu leci pociąg co godzinę

do samego centrum miasta, a rano, kiedy ludzie jadą do pracy to nawet trzy na godzinę,

więc spóźnisz się na jeden, to złapiesz następny. A bilet miesięczny do szkoły na przykład

to się kupowało jeden i naklejało znaczki i on był na osobowe.

 

Ale jak się chciało podjechać pospiesznym to się dokupowało dopłatę, parę złotych,

zapiekanka tyle nie kosztowała i się jechało tę jedną stacje pospiesznym, żeby zdążyć

do szkoły, czy wracało ze szkoły a wieczorem jechało się na spektakl na Opolskie Konfrontacje Teatralne i wracało też

nocnym jakimś pociągiem pospiesznym tak,

że przed północą można było być w domu i spać we własnym łóżku.

 

Ale coś z roku na rok było tych pociągów mniej i mniej można było być ze sobą.

Pojawili się tacy śmieszni ludzie w pociągach, którzy chodzili za konduktorami

i mieli tabelki na twardych podkładkach i spisywali nasze bilety, skąd dokąd jedziemy

i na podstawie jakiego biletu. Wiele razy ich widziałem i zawsze trochę nie lubiłem.

Byli dobrze ubrani, mieli czasem krawat i kiwali ze zrozumieniem głowami słuchając

konduktora czy konduktorki, chociaż kiwali tak i patrzyli tak, że widać było,

że nic nie rozumieli poza tymi swoimi tabelkami, a z nich wynikało niezbicie,

że koleje są nierentowne.

 

Czyli kasy nie przynoszą,

 

nie zarabiają na czysto.

 

I pierwsze padło połączenie Brzeg-Nysa, przez Grodków. I nagle Grodków, odległy od Brzegu kilkanaście kilometrów stał się bardziej odległy niż Warszawa, chociaż to jak się okazało w roku

1999 - jeden powiatem się staliśmy, jedną rodziną. Potem niby przywrócono na jakiś czas

to połączenie po dwóch latach, kiedy komunikację z Nysą przejęły busy i wstawiono jeden

stary wagon, tak zwany kanzas ciągnięty przez smętną spalinówkę, i znowu tam pojawili się

chłopcy i dziewczęta, żeby sprawdzić czy ich decyzja była dobra, żeby jednak przywrócić to połączenie, ale wyszło im że do linii trzeba jednak znowu dokładać, to znowu zlikwidowali

połączenie zanim ludzie zdążyli się przyzwyczaić.

 

Więc jak zamykali połączenia, to na różnych odcinkach zaczęły znikać szyny, albo pręty do sterowania zwrotnicami i inne rzeczy, które były z metalu i można je było sprzedać, a bez

których nie ma kolei. No ale skoro wiadomo było, że ta linia nie służyła do tego, żeby ludzie

z Grodkowa mogli się dostać do Brzegu i stamtąd na przykład do Wrocławia albo Krakowa,

ale do tego żeby chłopcy i dziewczyny z tabelkami na twardych podkładkach zarabiali swoje

pensje i jeszcze ich szefowie w zarządach mnożących się spółek i szefowie ich szefów.

 

Bo nagle się okazało, że jedne koleje są do dupy, bo są monopolistami i za drogo sobie liczą

za wszystko, bo wiadomo, jak monopol, to nie ma konkurencji a jak nie ma konkurencji

to ceny rosną. Więc oddzielono spółkę, która zarządzała torowiskami, od spółki, która

zarządzała wagonami i lokomotywami i jeszcze od spółki, która zarządzała energetyką,

bo kolej to przecież masa prądu. A potem tę spółkę co miała zarządzać lokomotywami

i wagonami podzielono jeszcze na dwie, taką co zarządzała wagonami i lokomotywami

do przewozu towarów i taką co zarządzała wagonami i lokomotywami do wożenia ludzi.

A tę ostatnią to podzielono jeszcze na spółki regionalne, które zarządzały wagonami

i lokomotywami do wożenia ludzi w osobnych województwach i na spółkę, która

zarządzała wagonami i lokomotywami, które jeździły szybciej od innych i taką, która

zarządzała wagonami i lokomotywami, które jeździły między większymi miastami, ale

wolniej od tych co jeździły najszybciej. I jeszcze jak się zrobiło dużo komputerów,

i jak to się ładnie mówi – wszedł internet – to powstała spółka, oczywiście osobna, od

tych komputerów i od tego internetu. I każda ze spółek miała swój zarząd i swoją radę

nadzorczą i jeszcze często miały swoje regionalne oddziały i to się nazywało

 

cięcie kosztów, racjonalizacja struktury i ograniczanie zbędnych wydatków oraz

zwiększanie wydajności.

 

Tylko pociągów było coraz mniej i coraz mniej ludzi nimi jeździło, że być razem.

 

Myśmy jakoś to słabo wtedy widzieli i tylko jakoś kiwali głowami, no tak koszty,

coś za coś, jakby nie myśląc o tym dlaczego Niemcom, którzy byli tu przed nami

jakoś się opłacało, a naszym się nie opłaca. Rentowność. Opłaca. Zysk.

 

A to trzeba było kłonicami gnoi gonić.

 

Ale potem zaczęły wypadać kolejne pociągi z rozkładu jazdy już nie na liniach,

na które w carskiej Rosji mówiło się „dojazdowe”, ale na głównej linii. Najpierw

tak zwane przyspieszone czyli takie, które były generalnie osobowe ale w godzinach

kiedy ludzie jechali do pracy lub z pracy jechały jak pospieszne, żeby rozładować

ruch osobowy. A potem te jeżdżące późno w nocy osobowe, co jeździły rzeczywiście

prawie puste, ale przez to wyjazd do kina czy teatru czy opery do Wrocławia na przykład

był możliwy. Teraz niby też był możliwy, ale trzeba było już liczyć się z nocowaniem

albo czekaniem na ekspres nocny albo międzynarodowy a to już było ryzyko.

 

Bo tam były gangi złodziei. Wiem bo Mamę okradli i mnie okradli ze trzy razy. Ale

raz portfel mi zwrócili z dokumentami, konduktor znalazł w kiblu, kasy nie było,

ale reszta owszem i leżało w miejscu widocznym, żeby jednak ktoś znalazł i oddał.

Jakoś mnie namierzył przez drużyny konduktorskie i porannym z Jeleniej Góry odwieźli

mi, czekałem na peronie, podali, podziękowałem, pojechali dalej. A innym razem dwaj

konduktorzy uratowali mi gitarę. Po zaspałem i zrywając się na mojej stacji do gwałtownej

ewakuacji zapomniałem o gitarze, a pociąg odjechał. I poszedłem do kasy, że pociąg z gitarą

pojechał i pani z kasy zadzwoniła do zawiadowcy stacji w Opolu, ten zadzwonił do drużyn konduktorskich w Kędzierzynie, bo tam się zawsze wymieniali konduktorzy i rewizorzy

i jedni drugim gitarę podali i za dwie godziny z drzwi osobowego z Kędzierzyna

do Wrocławia podali mi tę moja gitarę. Bo jeszcze było coś takiego jak zawiadowca

stacji, bileterki i zawiadowca byli pracownikami jednej firmy, podobnie jak konduktorzy

i szefowie drużyn konduktorskich. Byli ludzie, a jak byli ludzie, to się wiele spraw dawało

załatwić bo było z kim rozmawiać.

 

No ale zamiast tego, co zmiana rozkładu jazdy wypadały kolejne pociągi. Na przykład

bezpośrednie do Szklarskiej Poręby z Warszawy, zwany "rzeźnią", który stawał o piątej

rano w Brzegu i koło 10 rano był w Szklarskiej, to można było wyskoczyć w góry, zejść

i zdążyć na powrotną "rzeźnię" i być w Brzegu o pierwszej w nocy. Myśmy w podstawówce

mieli takie jednodniowe wypady w Karkonosze, bo to było możliwe. Bo bilety były tanie

a do tego mieliśmy ulgi i jedzenie się brało z domu w plecaku, więc wypad na Szrenicę

jak za darmo.

 

I kolejarze mieli praktycznie bilety za darmo a ich rodziny za ułamek ceny i taki poeta

Juliusz Gabryel dzięki temu mógł sobie jeździć po Polsce ot tak dla towarzystwa innych

kolegów po piórze, żeby fajnie spędzać czas wspólnie w podróży i dojechać nawet

na jakąś małą imprezę gdzieś bardzo daleko, aby linia kolejowa była.

 

Ale po wycięciu pociągów – zaczęto też ciąć ulgi i co podwyżka to je dzielono,

różnicowano i obniżano. A to studentom, a to opiekunom niepełnosprawnych,

a to uczniom, a to wszystkim. No rentowność, rentowność, rentowność. Tylko

posłom i senatorom na Sejm nie, chociaż oni i tak jeździli samochodami i latali

samolotami, więc specjalnie im to nie było potrzebne.

 

Tak, tych gnoi też trzeba było kłonicami pogonić.

 

I tak jak zawsze - najpierw oberwało się studentom - z 50% na 37%, potem uczniom,

potem tym, co jeżdżą na miesięcznych i wieloprzejazdowych, na końcu emerytom,

inwalidom no i rodzinom kolejarzy.

 

I to wtedy zaczynają się dzieje alienacji Julka, bo jemu już naprawdę było się ciężko

wyrwać gdziekolwiek z tego Kluczborka. Bo on nie miał za dużo kasy i okazało się

że nawet do odległego w linii prostej o trzydzieści pięć kilometrów Brzegu czy nieco

dalej do Wrocławia to się już robi wyprawa. Dla niego, albo dla mnie. I tak od siebie

trochę odpadaliśmy. Nie tylko z Julkiem.

 

A któregoś razu wpadliśmy do kolegi z Namysłowa na jego urodziny, posiedzieliśmy

na działce, wypiliśmy, powygłupialiśmy się i w niedzielę chcieliśmy wracać do Brzegu

a tu okazało się że ani pociągu ani autobusu - tylko można iść na piechotę. Niby też

ze trzydzieści kilometrów w niedzielę byśmy zaszli. Na szczęście złapaliśmy stopa.

 

I tak nas gotowali powoli jak żabę chłopcy i dziewczęta z tabelkami na twardych podkładkach

Od tej rentowności, aż w końcu okazało się że do Nowej Rudy już nie ma pociągów z Brzegu,

nawet łączonych z przesiadkami we Wrocławiu i potem w Kłodzku, tak że sto kilometrów

w linii prostej jechało się pociągiem pół dnia. I nagle nie ma. Koniec i to pomimo że towarowe

do kamieniołomu wiedziały jak dojechać i linia była, działała, tylko nie dla ludzi.

Wiecie. Rentowność.

 

A potem młodsze rodzeństwo chłopców i dziewcząt z tabelkami wypełnianymi

ręcznie na twardych podkładkach zaczęło remonty szlaków kolejowych w Polsce,

bo do Europyśmy weszli. I okazało się że jest masa kasy na remonty kolei, więc

grzech nie wydać.

 

I zaczęły się wieloletnie remonty, kiedy zrobiło się gorzej niż źle i wszystkie pociągi

zaczęły się spóźniać jeszcze bardziej, bo musiało być gorzej, żeby było lepiej tym

wszystkim zarządom, radom nadzorczym spółek kolejowych, które jakoś dziwnie

wcale nie zaczęły ze sobą konkurować, bo ceny biletów wcale nie spadały tylko rosły

a ilości połączeń spadały i rosło zatłoczenie. No bo zaczęli w jakimś momencie sprzedawać

sto siedem procent rezerwacji na określone trasy, bo sobie wyliczyli, już nie w tabelkach

na twardych podkładkach ale na laptopach, że zawsze jakiś procent ludzi rezygnuje z podróży.

To jak się sprzeda sto siedem procent to będzie sto procent obłożenia. Ale wyszło z tego tyle,

że bywało sto siedem i więcej procent obłożenia i mając zapłaconą miejscówkę z Poznania

do Warszawy i tak się jechało na stojąco. Ale zarządy się chwaliły, że Polacy znowu ufają kolei.

 

I jak w końcu oddawano jakiś odcinek linii kolejowej, to zaraz remont zaczynał się na innej,

więc w zasadzie dalej wszystko się spóźniało. No ale linie były wyremontowane i stacje,

stacyjki też. Ale zaraz potem te nowe, wyremontowane stacje zaczęto zamykać, bo się okazało,

że się nie opłaca zatrudniać tam kasjerów czy zawiadowców stacji, bo wystarczy automat

z biletami i automat podnoszący i zamykający szlaban i infolinia oraz strona internetowa.

I wiele stacji w ciągu roku zamknięto, bo przestały komukolwiek do czegokolwiek służyć.

A jak taka stacja pada to pada i kiosk w jej pobliżu i budka z zapiekanką, a potem nawet

zimą nie ma jak się ogrzać.

 

A z Nową Rudą to którejś wiosny zrobiło się tak, że linia kolejowa dla ludzi już była

zamknięta od kilku lat, a zima była ostra jak rzadko i zebrało się dużo śniegu i ten

topniejący śnieg wczesną wiosną osunął się razem z ziemią i asfalt się zawinął jak

naleśnik, tak było napisane w ekspertyzie rzeczoznawcy, Karol mi mówił. Jak naleśnik.

I nagle trzydziestotysięczne miasto zostało odcięte od świata, wjechać i wyjechać

może tylko urobek kamieniołomu w Słupcu

 

a ludzie - to już nie.

 

A z Karolem któregoś roku szliśmy zamknięta linią kolejową z Jedliny Zdroju w dół,

coś tam ścigaliśmy, jakieś duchy przeszłości. Wydawało się że to był koniec pieśni,

bo wiadukty przerośnięte były drzewami na kilka metrów w górę, odspawane barierki,

miejscami tory. A jednak po wielu latach ponownie tę drogę uruchomiono. Może

nawet bym się cieszył,

 

ale

 

jak patrzę na te wielkie osiągi transformacji, te bilety, które znowu mają być wspólne,

te wracające bezpośrednie połączenia ze Szklarską Porębą czy Zakopanem, te obietnice,

które składają już chyba synowie i córki tych chłopców i dziewcząt, którzy wypełniali

ręcznie tabelki na twardych podkładkach, że będzie można znowu pojechać na jeden dzień

w góry i wrócić, jak widzę, że mimo wysiłków nadal mam mało ludzi w Stowarzyszeniu w powiatowym mieście, bo nadal łatwiej jest do nas dojechać z Wrocławia niż Grodkowa,

Namysłowa czy Pracz, i nadal ta linia połączeń i więzi dzięki nim utrzymywanych jest

uboższa niż była w 1989 roku,

 

to jakoś nie umiem.

 

Zapomniałeś już czego nie umiem, wiem, ale to jest na końcu przedostatniej strofy. I wracając

do początku, czyli poematu o smrodzie - to tak jak masz rację, PKP kiedyś śmierdziało z każdego kąta, ale spełniało swoją kluczową funkcję, czyli woziło ludzi do pracy, w odwiedziny, do teatru,

do kina, na wystawę polskich romantyków do Krakowa, a teraz jakby mniej śmierdzi ale i mniej

wozi.

 

A kolej to jednak ma wozić, a nie pachnieć. Wiem, teraz wydaje się, że już lepiej było za tego

całego śmierdzącego PRL. Ale cały dowcip polega na tym, że mimo wszystko, jednak nie.

Chodzi o to, że u nas mogłoby być lepiej, bez tego mówienia o PRL. I bez smrodu.

 

Tak po prostu.

 

Lepiej.

 

unnamed

 

 

AAA Radek okragly

 

 

 

 

Dodaj komentarz

wisniewski na pasku