piątek, 19 kwietnia 2024
gomelanAdolf Hitler zapewne przewracał się w grobie, gdy na Olympia stadion w Berlinie dwukrotnie grano „Mazurka Dąbrowskiego.” Ma Austriak farta, bo byli Polacy bliscy czterech tytułów mistrzowskich





Wówczas kanclerz III Rzeszy miałby powtórkę z gorzkiej dlań historii - w 1936 roku na tym samym stadionie musiał czterokrotnie wysłuchać pieśni „Gwiaździsty sztandar” granej na cześć zwycięzcy sprintów i skoku w dal, amerykańskiego Murzyna Jessie Owensa.

Te mistrzostwa pozostaną na długo w pamięci polskich kibiców. Ba, wiele obrazów z nich utkwi w wyobraźni tych, którzy na co dzień nie oglądają zawodów lekkoatletycznych, a zasiedli przed telewizorami skuszeni informacjami o sukcesach rodaków. Tak tworzy się legendy poszczególnych zawodników i całej dyscypliny. Atmosfera wśród polskiej kibicowskiej braci podczas berlińskiej imprezy była podobna do tej z Igrzysk Olimpijskich lub mistrzostw świata w piłce nożnej, kiedy to żony dyżurnych kibiców, zazwyczaj unikające sportu jak ognia, zasiadają z mężami przed telewizorami. I choć znają się na sporcie tak, jak mężowie na gotowaniu, do kibicowania motywację znajdują. Spodziewam się, iż za seksizm powyższej wypowiedzi kobiety mnie zjedzą (albo mężczyźni za pejoratywne podsumowanie naszych talentów kulinarnych), i słusznie, bo brzydko generalizuję, ale cóż – moja partnerka, która zna się lepiej na siatkówce ode mnie to, przyznajmy, wyjątek, acz w moim rozumieniu chlubny.

My, Polacy, sukcesów sportowych rodaków łakniemy jak kania dżdżu. Wyssany z mlekiem matek narodowy kompleks niższości wymaga stałego dostarczania materiału go osłabiającego. Nasi najlepsi sportowcy czasami to zapewniają – a to Adam Małysz ogra Martina Schmitta na skoczni, a to Agnieszka Radwańska wygra z bardziej utytułowaną Marię Szarapową, a to polscy piłkarze pokonają lepszych o lata świetlne Portugalczyków, a i dziadek rodzimego żużla (to już nie Andrzej Huszcza?) Tomasz Gollob od czasu do czasu pokona mistrza Crumpa. Sukces lekkoatletów wspaniale wpisuje się w to zapotrzebowanie, pielęgnowane zresztą przez część sportowych dziennikarzy. Szczególnie widoczne jest to na łamach Rzeczpospolitej – dziennik ten poinformował, że „Polska jest na 5. miejscu w klasyfikacji państw, przed Niemcami, gdyby ktoś pytał.” Oczywiście, tak wyglądają suche fakty, ale przecież można było napisać, że „przed Erytreą.”  No, ale zwycięstwo nad Niemcami dla środowiska Rzeczpospolitej jest ważniejsze niż zdrowy rozsądek. Mnie, gdyby ktoś pytał, wyprzedzenie lekkoatletów RFN cieszy tak samo, jak wiktoria nad Katarem, Bahrajnem, Meksykiem czy Cyprem, gdyż, niechaj będzie mi wolno użyć wobec dziennikarza Rzeczpospolitej impertynencko prostackiej argumentacji, nadal oznacza to dla nas 5. miejsce.  

Mamy zatem, jak już gdzieś zauważono, szansę na nawiązanie do chlubnej tradycji Wunderteamu, rządzącego w lekkoatletycznej Europie lat 1956-66. Wówczas sport postrzegany był jako jedno z pól rywalizacji między dwoma supermocarstwami. Ale wcale nie było tak bardzo inaczej, niż dziś. Ewa Kłobukowska została zmuszona do zakończenia wspaniałej kariery, bo działacze sportowi z NRD i ZSRR (lub ZSRS, jeśli tak woli Rzeczpospolita) donieśli światowej federacji lekkoatletycznej, że kobieta ta jest mężczyzną. Dziś osiemnastolatka z Republiki Południowej Afryki, mistrzyni świata zresztą, musi poddać się upokarzającej, jak sądzę, procedurze ustalenia płci. Historia zatoczyła koło, powtarza się w jakże innych okolicznościach.

Poza nagłym a nieoczekiwanym wzrostem liczby medali na lekkoatletycznym czempionacie zdarzyło się w naszej drużynie coś, co w moim przekonaniu jest ważniejsze od 5. miejsca w klasyfikacji medalowej. To zmiana mentalności niektórych polskich zawodników. Oto Majewski i Małachowski, obaj medaliści zeszłorocznej Olimpiady, narzekali niemiłosiernie na swoje drugie miejsca. Że jeden prowadził z przewagą 40 cm i nagle przegrał, że drugi prowadził ze świetnym rekordem Polski, a przeciwnik w ostatniej próbie go przerzucił. A i Szymon Ziółkowski też był jakoś nie w sosie, choć od niego przecież zbyt wiele nie wymagaliśmy. Czy pamiętamy kogokolwiek w historii polskiego sportu, poza Hubertem Wagnerem oczywiście, kto narzekałby na srebrny medal? Ta ucieczka od minimalizmu polskich mocarzy może oznaczać jakościową zmianę w polskim sporcie. Oczywiście na lepsze, gdyż dość już było sportowców, których jedynym celem było dostanie się do pierwszej „ósemki” zawodów rangi mistrzowskiej, bo wówczas Polski Komitet Olimpijski zapewniał stypendium i utrzymanie. Stąd wypowiedzi niektórych polskich zawodowców - „siódme miejsce – fajna sprawa,” „czwarta pozycja – rewelacja,” itp. Że Bednarek i Chudzik o mało nie wypłakali wszystkich łez świata przyznając, że nie mogą uwierzyć w swe brązowe medale? Oni, a szczególnie następca Wszoły i Partyki, mają do tego jakieś tam prawo. Chciałoby się, by niebawem, wraz z rozwojem talentu, przyszedł maksymalizm i kolejne sukcesy. Proszę zresztą spojrzeć, dokąd na tymże maksymalizmie doszedł Hubert Wagner...

Nie wiem, czy autora Mein Kampf, gdyby żył, bardziej przeraziłyby dwa tytuły mistrzowskie podludzi znad Wisły, czy też przedwojenne cztery szybkiego Untermenscha zza Oceanu. Miałby jednak pewną łatwość w podjęciu decyzji - od niedawna w naszym kraju wiadomo urbi et orbi, że skoro Murzyn, to chyba miał problemy z poranną toaletą. 

omelan na pasku