poniedziałek, 29 kwietnia 2024
rado_wisniewski1Miało być o studiach i rynku pracy i potrzebach - tego rynku i ludzkości. Tyle rozmów ostatnio, że studia powinny uwzględniać potrzeby rynku pracy i że przedsiębiorcy powinni z uczelniami, uczelnie z przedsiębiorcami. Otóż przypomnę sobie siebie sprzed 20 lat, kiedy zdałem maturę, kwestia tego co będę robił po studiach, zajmowała mnie w nikłym stopniu. Kwestia ta zajmowała mnie w niewielkim stopniu na kolejnych etapach studiów, poza tym, że przez moment (bardzo krótki) chyba jak każdy, rozważałem wstąpienie do zakonu (oczywiście do Dominikanów, bo kiedy chciałem wstąpić do Werbistów było już za późno) albo doktorat i karierę naukową.

Poszedłem na studia bo ciekawił mnie świat, bo miałem kilka pasji, lubiłem myśleć, pisać, spotykać się z ludźmi, chciałem poznać coś ze świata. Nie chcę wypowiadać się za innych, ale nie przypominam sobie, żeby inne osoby jakoś mocno myślały co z tym dyplomem zrobią po studiach i czy on da pracę, czy jej nie da. Robiliśmy masę głupich i bardzo mało mądrych rzeczy, zdawaliśmy egzaminy, próbowaliśmy tworzyć jakieś własne niestworzone teorie parapsychologiczne (a czasem i praktyki!). Byli tacy, co myśleli wtedy już o robieniu kasy, ale oni najczęściej nie kończyli studiów albo robili to z gigantycznym opóźnieniem z tego względu, że właśnie zajmowało ich już wtedy robienie kasy. Myśmy tej kasy za bardzo nie robili ale rozwijaliśmy chyba nieźle swoje mózgi, bo z tych, kogo znam i pamiętam - nikt jakoś bez roboty nie jest, chociaż nie zawsze w Polsce, a już prawie nikt w zawodzie. No cóż, nikt z nas chyba się mocno nie łudził, studia to jedno, a praca wykonywana to bardzo często co innego. Mało który absolwent dziennikarstwa pracuje jako dziennikarz, psycholog jako psycholog, nie każdy historyk uczy historii a już mało który etnolog pracuje w skansenie. Nikt specjalnie nie miał złudzeń, że zaraz się coś zacznie, co będzie mniej przyjemne, chyba dorosłość, czy jakoś tak, ale tym bardziej oddawaliśmy się próżniaczym zajęciom, wśród których nauka i zabawa myślowa tą nauką - była częścią ważną ale nie najważniejszą. Gdy pomyślę, co mi studia dały to wykłady, egzaminy, książki, lektury nie były chyba nawet najważniejszą częścią tego co oceniam jako dar. Najważniejsze były rozmowy, dyskusje, wchodzenie w cały ten skomplikowany świat kodów, języków, narzeczy, sposobów komunikacji z wykładowcami, kolegami, koleżankami. To było zanurzenie w innym świecie, coś jak chromowanie, kurczę, metalu.

spokoj_z_rynkiem

I teraz kiedy słyszę raz po raz pomstowanie, że uniwersytety produkują bezrobotnych, że mamy nadprodukcję magistrów to czasem nie rozumiem o czym mowa. Nie wiem co to znowu za szokujące odkrycie, że humaniści nie wykonują zawodów wyuczonych? Nie wykonują, bo nie o tym są studia. Studia, które przyuczają do zawodu to studia techniczne, a i to nie do końca. Ale pewnie można spojrzeć na sporo kierunków politechnicznych, jako na naukę bardzo rozbudowanych instrukcji obsługi (lub pisanie tych instrukcji obsługi na podstawie innych instrukcji obsługi etc.). Kierunki uniwersyteckie uczą myślenia a nie zawodu. To myślenie można wykorzystać w dowolnym zawodzie i w dowolnym zajęciu w życiu.

I myślę, sobie kto ponosi odpowiedzialność za to, że po studiach nie ma pracy? Kto komu wmówił, że będzie ją miał? Nikt nikomu nie każe iść na psychologię, czy historię sztuki, a już od władz umysłowych studenta zależy to czy dotrze do niego, że żyje w kraju gdzie co roku pojawia się zapewne z tysiąc albo 2 tysiące absolwentów psychologii i pewnie ze 200 lub 300 historyków sztuki na których zapotrzebowanie w uczelniach, muzeach, galeriach jest śladowe. No i to powinno dać odpowiedź na jego szanse znalezienia pracy w zawodzie i utrzymaniu się w tym zawodzie. Ale powtarzam - i jeszcze kilka razy powtórzę - nie o tym są studia wyższe.

Na marginesie toczę zaś sobie obok, jak żuk gnojarek taką refleksję natury ogólnej, że nawet gdyby uznać słuszność postulatu, że studia i uniwersytety powinny stworzyć komórki prognostyczne, które z użyciem najnowszych zdobyczy nauk społecznych określałyby potrzeby rynku pracy i do tego dostosowywały swoje programy nauczania - to jak dokładnie miałoby to wyglądać? Stworzenie kierunku, uformowania kadry, zaplecza lokalowego etc. zajmuje trochę czasu plus 5-6 lat zanim pierwsi absolwenci trafiliby na rynek. Rynek pracy zmienia się jak w kalejdoskopie, a świat przestał być przewidywalny i nigdy zresztą nie był. 10 lat w naszych czasach to jest epoka. Do zmienności rynku to mogą próbować się dostosowywać banki przesuwając słupki stóp procentowych a nie uniwersytety. Tam się liczy tradycja badawcza, prestiż, nauka, poznanie dla realizacji pasji poznania i - chociaż to nie jest świat wolny od wynaturzeń, zawirowań, śmieszności - co do zasady, może niech tak zostanie. Bo kto dzisiaj pamięta, że pomysł na systemy walki radioelektronicznej AWACS pojawił się na marginesie obserwacji życia nocnych motyli (zwanych ćmami)? A pomysł na telefonię komórkową - z obserwacji cykad.

I nie wiem jak to jest, że chowałem się w PRL, a i nie miałem takich złudzeń, a pokolenia wyrosłe w rzeczywistości rynkowej tak kwilą, mimo, że reguły gry powinny być dla nich bardziej czytelne, niż dla nas, starszych metrykalnie, ale młodszych o doświadczenia - tego nie wiem. Ścisłe łączenie motywacji zdobywania wykształcenia z wysokością zarobków, oględnie rzecz ujmując, wydaje mi się czymś zupełnie dziwacznym, bowiem wysokość zarobków i samo znalezienie pracy zależy od tylu zmiennych, że łączenie tego wyłącznie z typem wykształcenia - jest bzdurą. Ludzie (apeluję!), na studia, przynajmniej na uniwersytet się idzie po to żeby się uczyć i poznawać określoną dziedzinę nauki, zgłębiać wiedzę, ćwiczyć myślenie, to się wprost na kasę nie przekłada a czasem nawet utrudnia jej zarabianie, bo wpaja np. krytycyzm, także wobec samego siebie a przecież łatwiej i dostatniej się żyje nadętym bucom, pozbawionym skrupułów i krytycyzmu w myśleniu, bezgranicznie przekonanym do swoich racji. I to nie w Polsce, tylko generalnie - na świecie.

Radosław Wiśniewski

wisniewski na pasku