piątek, 26 kwietnia 2024

 pawel huelle agProzaik, gdańszczanin z urodzenia, większość swej twórczości poświęcił rodzinnemu miastu. Stara się o realistyczne lokowanie akcji swoich fabuł. Odkrywa prawdziwe dzieje splotu kultur: polskiej, niemieckiej i żydowskiej w delcie Wisły i na morzu. Zawiłe, a niekiedy wręcz drażliwe sprawy w jego prozie przedstawione są bez najmniejszych uprzedzeń.

 

 

 

Paweł Huelle, Gdańsk, fot. Rafał Malko/AGr

 

 

 

Pozwoli pan, że przytoczę krótki cytat: "Mijały pierwsze dni lipca. W upale i duchocie miasto pozbawione zatoki zdawało się ledwie oddychać, a zupa rybna gęstniała i gęstniała, przysparzając władzom miejskim coraz to nowych kłopotów". Jest to fragment pierwszego rozdziału pana powieściowego debiutu "Weiser Dawidek". Czy rzeczywiście tak wyglądało morze w 1957 roku?

 

 

weisera dawidka huelleOkładka książki Pawła Huelle "Weiser Dawidek", fot. Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

 

W 1957 roku to ja się urodziłem, więc tego oczywiście zobaczyć nie mogłem. Ale z mojego dzieciństwa pamiętam doskonale, że taki rodzaj klęski ekologicznej powtarzał się co kilka lat. Fale oprócz wodorostów wyrzucały na brzeg tak zwane kolki, czyli cierniki bałtyckie. Małe, martwe rybki całymi tonami zalegały plaże. Gniły, cuchnęły, stanowiły żer dla much. Były to letnie miesiące, gdy dostęp do kąpieli w Bałtyku uniemożliwiały ogromne zwałów rozkładających się, śmierdzących kolek. Służby miejskie, z różnym skutkiem, starały się te starty kolek usuwać. Zjawisko nie było częste, ale co kilka lat się zdarzało. Były różne interpretacje tego faktu, począwszy od domniemania zanieczyszczeń wód Bałtyku – zresztą jeszcze nie tak strasznych, jak dzisiaj – do przekonania, że to przypuszczalnie iperyt wydobywający się z zatopionych niemieckich wraków. Dziesiątki tysięcy ton zatopionego iperytu to dotąd nierozwiązany problem polskich pobrzeży Bałtyku. Byłem świadkiem takich klęsk ekologicznych, jak opisana w "Weiserze Dawidku". Ludzie przyjeżdżali z całego kraju, i – podobnie jak miejscowi – chcieli korzystać z plaży, co okazywało się niemożliwe.

 

 

Częściej jednak polskie morze w pana prozie jest chłodne. Pierwszyraz fraza: "tutaj, nad brzegiem chłodnego morza" pojawia się u pana w jednym z rozdziałów "Castorpa", a całą powieść zamyka słowo: Bałtyk. Późniejszy zbiór pana opowiadań jest nawet zatytułowany "Opowieści chłodnego morza". Dwa rozdziały dzieją się jednak w miejscach mocno od morza oddalonych. Akcja jednego rozgrywa się w Szwajcarii, a drugiego – na pustyni Sahara, gdzie jest jedynie morze rozprażonego piasku. Czym się pan kierował w tym wyborze?

 

 

opowiesci chlodnego morza b iext38782329Okładka książki Huelle Paweł "Opowieści chłodnego morza", fot. Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

 

Istotny jest dla mnie fakt, że bohaterowie wymienionych opowiadań pochodzą znad chłodnego morza. Zarówno ten niemiecki baron, który poszukuje skarbu i trafia na Saharę, gdzie stawia czoło przeróżnym wyzwaniom, jak i bohater udający się do Szwajcarii, gdzie zdobywa nadzwyczajny spadek, pochodzą z tejże samej, nadmorskiej krainy. I obaj mają w sobie coś z mentalności ludzi wywodzących się znad chłodnego morza. Napisałem te opowiadania w wieku na tyle dojrzałym, żeby uświadomić sobie, iż moje życie się nie zmieni. W tym sensie, że młodzieńcze marzenia o przenosinach na południe Europy, już się nie ziszczą. Szkopuł w tym, że zawsze jak były pieniądze, człowiek chorował, a jak nie chorował, to nie było pieniędzy. Toteż nie przeniosłem się nad Adriatyk, na jakąś małą chorwacką wyspę. Uwielbiam wprawdzie Dalmację i Chorwację, ale teraz wiem, że moje życie do końca będzie związane z chłodnym morzem. Trzeba było z tego wyciągnąć daleko idące konsekwencje. Mam tu na myśli na przykład kuchnię. Oczywiście dzisiaj możemy mieć wszystko, bo jest globalizacja. W każdym miasteczku możemy pójść do włoskiej restauracji. Tymczasem Bałtyk to jest śledź i wódka. To jest to chłodne morze, na którym żegluga – dawniej, bo dziś już jest inaczej – mogła się odbywać przez trzy, góra cztery miesiące w roku. Potem był martwy sezon nieprzyjaznego morza. Morza najwyżej do oglądania, bo nie do zażyłości. Chłodne morze jest czymś, co niekoniecznie sprzyja zamiarom człowieka. Świadomość tego oddałem we wspomnianym tomie opowiadań. Jak pięknie to morze wyglądałoby na pocztówkach czy zdjęciach, to jednak jest dość wrogie człowiekowi. Dotyczy to zwłaszcza losów kaszubskich rybaków, którzy wypuszczali się na swoich kutrach daleko w morze i często ginęli zaskoczeni przez nagłą burzę. Były też oczywiście cudowne miesiące wakacyjne, bo rzadko wyjeżdżaliśmy na wypoczynek poza Trójmiasto. Były cudowne lata, kiedy było gorąco, ciepło i słonecznie. Mogliśmy się kąpać i pływać. Były to jednak zbyt krótkie momenty szczęścia. Bo jak mawiają Rosjanie: "u nas na Siewierie czieriez dziewiat' miesiacy zima, a patom wsio lieta i lieta"… Zrozumiałem, że genetycznie, czy przez fakt zamieszkania nad polskim morzem, jestem na ten chłód skazany. I nie chodzi tu tylko o klimat, ani o jedzenie, bo jest to zarazem chłód egzystencjalny. To morze nie wydało z siebie żadnym pięknych opowieści, tylko raczej dość ponure. Całe życie spędziłem blisko tego morza. Bywały lata, że nad samym jego brzegiem.

 

Wiatr od morza wiał zawsze, bez względu na to, gdzie pan mieszkał w Gdańsku. Chociaż morze i miasto wzajemnie się w pana książkach przeplatają, myślę, że pana zdecydowanie bardziej można nazwać pisarzem Gdańska niż Bałtyku.

 

Ja się zawsze irytuję, kiedy ktoś z krytyków, nawet w szlachetnej intencji, pisze o mnie pisarz gdański. Wtedy zawsze odpowiadam, że przecież nie ma języka gdańskiego.

 

Logiczne. Przepraszam.

 

Nie szkodzi. Komentuję różne wypowiedzi o mnie… Gdyby był język gdański i ja bym w nim pisał, wówczas można by powiedzieć, że Paweł Huelle jest pisarzem gdańskim, czemu bym się nie przeciwstawiał. Ale nie ma języka gdańskiego. W dogłębny sposób jestem pisarzem języka polskiego. Oczywiście był gdański niemiecki, dość specyficzny, który zresztą trafnie parodiował Günter Grass. Nie pisał znanym mu miejscowym gdańskim, choć czasami go używał. Na przykład Tulla Pokrieffke, bohaterka "Kota i myszy", mówiła niemieckim gdańskim. Choć tak naprawdę nie ma języka gdańskiego, w związku z czym nie przyjmuję do wiadomości, że jestem pisarzem gdańskim. Nie przeczę natomiast, że wiele moich opowiadań czy powieści dzieje się tutaj, ale to kwestia dekoracji teatralnych. Jestem piszącym po polsku pisarzem żyjącym w Gdańsku.

 

Los ludzi związanych z morzem jest zawsze trudny, niekiedy wręcz okrutny. Mało w u pana romantyki morskiej przygody. Słowem, nie pisze pan powieści marynistycznych…

 

Boże uchowaj! Nigdy w życiu nie pisałbym powieści marynistycznych. Ostatnio napisałem sztukę, która będzie miała premierę w Teatrze Miejskim im. Witolda Gombrowicza w Gdyni.

 

Gdzie, dodajmy, jest pan kierownikiem literackim.

 

Dramaturgiem, co faktycznie dawniej oznaczało kierownika literackiego. Napisałem adaptację powieści "Znaczy kapitan". Słynnej przez pokolenia książki Karola Olgierda Borchardta, która do dzisiaj ma swoich wielbicieli. On na końcu nadmienia, że autorem morskim, doskonale opisującym żywioł wzburzonych wód, to był Homer. A maryniści to są jego tłumacze. Morze to wcale nie jest aż taka wielka romantyka, ani fascynująca przygoda. To jest bardzo ciężka praca. Pływałem z ojcem – inżynierem, który dawał atesty silnikom – na małych kutrach rybackich. Trzeba w nich było wypływać na zatokę, żeby je sprawdzać w pracy. Cała naprzód, cała wstecz, hamowanie. Czasami ojciec mnie z sobą zabierał na takie jednodniowe wyprawy. Dla chłopca były to ogromne atrakcje. Ponieważ ojciec nie brał żadnych łapówek, ani nie pił z kaszubskimi rybakami wódki, wręczali mu świeżo wyłowione ryby. Nie wypadało mu odmówić. Wracaliśmy do domu z pełnymi siatkami. Moja mama była nieszczęśliwa, bo miała przy nich mnóstwo roboty. Trzeba je było obrać i wypatroszyć. Później za to jedzenia było na tydzień. Chociaż te wycieczki były dla mnie jako chłopca niezmiernie atrakcyjne, już wtedy zrozumiałem, że to jest ciężka harówka i mozół. Nie ma w tym za grosz romantyzmu. No może czasami: wypłynięcie o piątej rano, gdy schodzi mgła, a podnosi się słońce. Ewentualnie obserwacja zachodu słońca. Poza tym to tylko ciężka praca.

 

kutry rybackie en

Port rybacki w Jaroslawcu, fot. Marek Kowalczyk/Reporter/East News

 

 

Homer w "Odysei" pisał o "morzu ciemnym jak wino". Jaki kolor ma Bałtyk?

 

Tłumaczenie Jana Parandowskiego "morze ciemne jak wino" odnosiło się do Morza Śródziemnego. Bałtyk ma oczywiście inny kolor. Czasami jest pięknie szafirowy, choć rzadko, bo to zależy od słońca. Pogoda nadmorska sprawia, że większość dni jest pochmurna. Nad Bałtykiem dni ze słońcem od rana do wieczora jest zaledwie trzydzieści w roku. W pozostałym czasie są mniejsze lub większe zachmurzenia. Nasze morze nie jest, niestety, ciemne jak wino. Na ogół jest chłodne, mroczne, nieprzyjazne. Zimne. Polska jako kraj w ogóle nie dbała o flotę ani o Bałtyk. Pomijam tu II Rzeczpospolitą, która miała ambicje, budowała flotę i z sukcesem weszła na szlaki żeglugowe, w czym dopiero przeszkodziła II wojna światowa. Natomiast w I Rzeczpospolitej jedynym godnym wspomnienia epizodem była słynna bitwa pod Oliwą w 1627 roku, w której skutecznie oparliśmy się szwedzkiej flocie. Był to jednak precedens. Natomiast cała pozostała przeszłość Rzeczpospolitej Obojga Narodów jest historią odwrócenia Polski od morza. Jakby było niepotrzebne i nie przynosiło zysków. Oczywiście Gdańsk czerpał profity z handlu morskiego, ale to był wyjątek. To odwrócenie od morza też symbolizowało pewien chłód. Ani polska magnateria, ani wyższa klasa polityczna mająca wpływ na kierownictwo ówczesnym państwem, ani zwykli obywatele specjalnie się tym nie interesowali. Poza szlachtą, która wzbogacała się na spławianiu drewna do Gdańska.

 

Tymczasem nasz zachodni sąsiad miał zupełnie inne podejście do morza, na co wpływał też fakt, że historycznie Niemcy dysponowali o wiele większym wybrzeżem niż my. Słynna jest choćby wypowiedź cesarza Wilhelma II. Pod koniec XIX wieku podczas przemówienia w Szczecinie wyraził wtedy przekonanie, że "Nasza przyszłość jest na morzu". Czy z pana punktu widzenia Polska próbuje teraz w jakikolwiek sposób odnaleźć swoje miejsce na morzu?

 

Cesarz Niemiec miał na myśli morza światowe. Trzeba przy tym wyraźnie powiedzieć, że Niemcy walczyły wtedy o kolonie.

 

 

baltyk en

Sztorm na Bałtyku, Gdańsk Westerplatte , fot. Wojciech Stróżyk/Reporter/East News

 

 

To prawda, ale jednak skądś musieli wypłynąć i mieć zaplecze we własnej flocie. Na ile Polska jest dziś krajem morskim?

 

Po II wojnie światowej mamy długie i piękne wybrzeże, co sprzyja żeglarstwu i turystyce letniej. Nie jestem w tej materii ekspertem, ale nie sądzę, żeby dzisiaj gospodarka morska odgrywała znaczącą rolę w całokształcie polskiego systemu ekonomicznego. Sądzę, że jest to nadal niechciany bękart: dużo się mówi, a niewiele robi. Gospodarka morska wciąż jest u nas w odwrocie. Jednakże trzeba dodać, że w latach siedemdziesiątych polska flota rybacka – podkreślę: rybacka – była szóstą, siódmą co do wielkości na świecie. Rzeczywiście w Gdańsku produkowane były trawlery. Co roku kilka wodowano. Pływały po Atlantyku, innych oceanach. Ale co z tego? Nałowione ryby sprzedawano później za dolary w obcych portach. W naszych sklepach Centrali Rybnej trudno je było zobaczyć. A teraz? Myślę, że potęgą morską nie jesteśmy. I nie sądzę, że kiedykolwiek będziemy. Liczyłbym bardziej na rozwój bałtyckiej turystyki promowej. Obiecująco rozwija się żeglarstwo. W Gdańsku, Sopocie, choć nie tylko, są mariny pełne jachtów. Latem ludzie coraz chętniej z nich korzystają. Oczywiście ci zamożniejsi, ale jest to ważny rodzaj turystyki. Natomiast jako potęga handlowa czy żeglugowa na Bałtyku nie istniejemy.

 

Jako gdańszczanin ma pan możliwość obserwowania ruchu turystycznego w samym mieście. Czy można wiązać z nim nadzieje?

 

Z punktu widzenia ilości turystów odwiedzających Gdańsk – z czasów przed pandemią – to tak. To były miliony ludzi. Podobnie jak Kraków, jest to atrakcyjne miasto. Do portu w Gdyni przypływały ogromne statki pasażerskie, skąd turyści przyjeżdżali autokarami do Gdańska. Na ulicach starego Gdańska niejednokrotnie można było zobaczyć więcej Japończyków niż Niemców czy Polaków.

 

 

marina gdanska forum

Marina gdańska, fot. Robert Neumann /Forum

 

 

Rozumiem, że jeśli zagranicą ktoś pana zapyta, czy warto przyjechać do Gdańska, poczułby się pan lokalnym patriotą. Jak przedstawiłby pan zalety rodzinnego miasta?

 

Gdybym jednak na stałe znalazł się poza Gdańskiem, to zareagowałbym podobnie jak Günter Grass, który o swoim pisarstwie powiedział swego czasu, że "trzeba coś naprawdę utracić, żeby coś odzyskać". Na pewno polecałbym różnym ludziom wizytę w Gdańsku, zwłaszcza, że jest ciekawy i, jak na Europę, nietypowo zabudowany. Można w nim znaleźć wiele interesujących miejsc, choć tak naprawdę jest to miasto na dwa dni zwiedzania.

 

Pana proza skłania czytelników do wędrówek po tym mieście. Powstał kiedyś przewodnik: Gdańsk Pawła Huellego?

 

Owszem. W Nadbałtyckim Centrum Kultury taki mini przewodnik już się ukazał. Z tym, że ja nie opisuję Studni Neptuna, Ratusza czy Kościoła Najświętszej Marii Panny. Przedstawiam to, co dla mnie było zawsze najciekawsze w doświadczeniu życiowym i pisarskim, czyli barwne obrzeża miasta.

 

Daje pan też świadectwo istnienia różnych znakomitych ludzi, którzy mieszkali w pana rodzinnym mieście, jak choćby bliski panu duchowo Artur Schopenhauer.

 

Tak. Ja zresztą wychowałem się niedaleko letniego dworu Schopenhauerów przy ulicy Polanki. Ojciec Artura, Henryk Floris wynajął go na dwadzieścia pięć lat. Tam jego żona i mały Artur spędzali lato. Myślałbym też o innych rodowitych gdańszczanach, jak Daniel Gabriel Fahrenheit czy Günter Grass. Można o nich powiedzieć, że stali się ikonami tego miasta.

 

Powoli dołącza do nich również pan. Wplatając swoje wspomnienia i życiorysy rodziców oraz rozpoznawalnych ludzi z bliskiego sąsiedztwa, tworzy pan poniekąd mit Gdańska.

 

W żadnym stopniu nie czuję się ikoną Gdańska. To, co może mi się udało, przynajmniej w części moich tekstów, to splot uniwersalnych losów ludzkich. Moi bohaterowie pochodzą bowiem różnych stron świata: ze Lwowa, z Wilna, z Kaszub, Pomorza, często też z samego Gdańska – czy to niemieckiego czy polskiego. Z powodu II wojny światowej, a zwłaszcza rozmaitych przetasowań niedługo po niej. Pod względem splotu osób i języków było to przedziwne miasto. Dzisiaj, w następujących po sobie pokoleniach, to przemieszanie nie jest aż tak wyraźnie widoczne, ale wciąż daje się odczuć. Wydaje mi się, że w jakiejś mierze udało mi się połączyć pewne uniwersalne – co podkreślam – losy ludzkie ze scenerią Gdańska. Przypomnę, że zaczęło się od ruin spalonego miasta. Wyglądało tragicznie, szczególnie w śródmieściu. Podobnie jak w Warszawie w 1945 roku, chodziło się po gruzach sięgających wysokości pierwszego piętra. Rząd polski wahał się, czy budować wieżowce, czy tak zwane chruszczowiki, czyli czteropiętrowe bloki jak w Kaliningradzie – szpetne już w architektonicznym zamyśle, jeszcze gorsze w rzeczywistości. Ważyły się losy, czy przynajmniej ten stary Gdańsk odbudować w historycznym kształcie. Wiązało się to z ogromnymi kosztami, a wiadomo, jak biedne było nasze państwo po wojnie. Podjęto decyzję o rekonstrukcji większości budynków Starówki. Można mieć zastrzeżenia co do pewnych detali, ale udało się. Kiedy latem idę ulicą Długą czy Długim Targiem i spotykam wycieczki Japończyków z kamerami czy aparatami, którzy fotografują te kamieniczki, to się uśmiecham, gdyż wiem, że to wszystko jest starannie wykonaną atrapą. Może i piękną, lecz atrapą. Oni o tym nie wiedzą, a ja im tego nie mówię.

 

 

dlugi targ forum

Długi Targ w Gdańsku, fot. Robert Neumann/Forum

 

 

Często się zdarza, że jak Niemcy kręcili filmy historyczne, chętnie wykorzystywali scenerię Gdańska. Przypominam sobie choćby nagrany z końcem lat 70. RFN-owski serial "Buddenbrokowie" według prozy Tomasza Manna, w którym zrekonstruowany Gdańsk zastępował powieściową Lubekę.

 

W tamtym czasie było to jeszcze możliwe, teraz już nie. Pamiętam z owych lat zdjęcia do "Blaszanego bębenka" w reżyserii Volkera Schlöndorffa. Na ulicy Długiej zebrano SA-manów i całą resztę umundurowanej niemieckiej hałastry, czemu przyglądały się między innymi stare gdańszczanki, tak zwane omy. Usłyszałem, jak jedna z takich babć odzywa się do drugiej: "Nasi przyjechali". Z kolei jako główny współscenarzysta "Wróżb kumaka", również według powieści Grassa, przyglądałem się filmowaniu wjazdu przez Złotą Bramę Adolfa Hitlera. W powieści jest scena, kiedy przed jego limuzyną jadącą przez słynny Szlak Królewski, skacze kumak. Kierowca zmuszony był się zatrzymać, gdyż rozgniecenie płaza przyniosłoby przesądnemu pasażerowi pecha. SA-mani wywrzaskują swoje "Sieg heil!", podczas gdy kamera robi najazd na to skaczące stworzenie. Obserwując tę scenę, mówię do reżysera, że jedna rzecz tu się nie zgadza. "Gdy Hitler tu wjeżdżał, na jezdni była kostka brukowa i tory tramwajowe. Teraz, gdy to filmujecie, są tu położone płyty lastrikowe. Wkrada się fałsz". Historycznie było to kompletnie niewiarygodne. "Zmieńcie to, choćby komputerowo" – mówiłem. Niestety, nie zdecydowali się na to. Podobne problemy z odbudową miał nie tylko Gdańsk. Jest to stała bolączka także pozostałych miast z tak zwanych Ziem Odzyskanych, jak Wrocław, Szczecin czy Koszalin.

 

Czy nie jest ironią losu, że najeźdźcy, którzy przyczynili się wyburzenia tych miast, po latach do nich przyjeżdżają i szukają w nich śladów dawnej, świetnej przeszłości?

 

Co do wyburzenia tych miast, mam dość specyficzny pogląd. Tezę, że Sowieci przyczynili się do wyburzenia tych miast, bombardowali je ciężką artylerią, podpalali, kobiety gwałcili, przyjmuję tylko częściowo. Tak było. Niestety prawdą jest również to, że Niemcy – podobnie jak Japończycy na wyspach – nie chcieli negocjować, fanatycznie broniąc się do końca. Dlatego też wywiązały się tak zacięte walki. Znam tysiące opowieści niemieckich gdańszczan, co się stało, jak weszli Sowieci. Trzeba sobie jednak zdawać sobie sprawę, co się stało, jak weszli Niemcy do Rosji.

 

 

wrozby kumaka

Kadr z filmu "Wróżby kumaka", reżyseria: Robert Gliński, 2005, fot. Kino Świat

 

 

Nie mówiąc o niemieckiej okupacji Polski.

 

W życiu nic nie jest bezkarne. Wojenne praktyki przybyszów ze Wschodu w podbitych miastach bywały okrutne, ale oni sami doświadczyli jeszcze większego barbarzyństwa. Taka była ta wojna. W opowieściach niemieckich gdańszczan o swoim tragicznym losie nie ma refleksji na temat zachowań własnych rodaków w 1942 roku w Rosji. Co robili? Jak się zachowywali? Wiadomo co. Rachunek krzywd wciąż wyrównuje historia. Kiedyś rozmawiałem z niemieckim pisarzem W.G. Sebaldem. Napisał znaną swego czasu książkę zatytułowaną "Wojna powietrzna i literatura", o bombardowaniach miast niemieckich przez lotnictwo amerykańskie i brytyjskie. Miasta spłonęły, zginęły dziesiątki tysięcy ludzi, zabytki zamieniały się w proch. W puencie tej książki Selbald porównał Hitlera do Churchilla. W rozmowie powiedziałem mu tak: "Churchill nie założył obozów koncentracyjnych dla Niemców, Żydów czy Polaków, co wyście robili od 1933 roku. Co więcej, udało wam się urządzić olimpiadę w 1936 roku, która okazała się wielkim medialnym sukcesem Niemiec i Hitlera. Obozy koncentracyjne, gdzie przebywało ponad sto tysięcy osób, istniały od trzech lat". Można tu także zapytać, gdzie był wtedy Komitet Olimpijski.

 

Czy możemy się spodziewać, że pana stała triada: Bałtyk–Gdańsk–ludzie dostarczy nam dalszych czytelniczych emocji?

 

Nadal będę się starał ukazać i połączyć uniwersalne losy różnych ludzi: Polaków, Kaszubów, Niemców, Żydów z dziejami zamieszkiwanego przez nich miasta. Na ile mi się to uda, osądzą czytelnicy.

 

 

 

picture 27652 1383236775Autor: Janusz R. Kowalczyk – teatrolog i filmoznawca (UJ, Kraków), scenarzysta (PWSFTViT, Łódź). Satyryk (Piwnica pod Baranami, 1978–1987). Recenzent teatralny ("Rzeczpospolita", 1990–2008). Autor słuchowisk, scenariuszy, książek (m.in. "Wracając do moich Baranów" i, z Pawłem Szlachetko, "STS. Tu wszystko się zaczęło"). Od 2009 w Culture.pl – zajmuje się literaturą.

 

 

Logo culture pl

 

 

 

 

Dodaj komentarz

wywiady na pasku