niedziela, 10 listopada 2024
lt2010Wszystko poszło nie tak. Platforma Obywatelska winna była się rozsypać,a Donald Tusk miał pójść w odstawkę. Już na zawsze! Dzieje się jednak inaczej. Platformersom rośnie, konkurencji, a więc koalicji medialnej PiS-SLD i chłopskiej dobudówce, maleje. Czyli rozpacz.



„Mający przerwę w rządzeniu” genialny strateg z Żoliborza zamiast przepędzić z komisji przefarbowaną administratywistkę oraz wspierającego ją prawnika, człowieka z pooranym niczym krakowskie zagony czołem, który pobierał nauki w peerelowskim UJ, a więc zamiast pogonić owych nieudaczników, sam samiuśki, pojedynczo bez jednojajowego brata, wziął się do roboty.

Wykonał absolutnie porażające entré. Od tego momentu na różnych forach prezes jest tytułowany, jako Hakosław Haczyński, a więc: ha, ha... Jeżeli śledczy okazują się raczej wścibscy, a przy tym namolni, to szansa na rozplątanie poplątanego jest zerowa. Już Jarosław (spokojnie, nie chodzi o stratega) Haszek ukuł maksymę: „Był tak natrętny, że mógłby zostać ministrem albo posłem”. A rzecz odnosi się również do pań, zwłaszcza tych z nienachalną urodą. O komisji sejmowej literat Haszek nie napisał nic, bo to przecież patent współczesny, ale upadek potęgi Świętego Przymierza nastąpił w zasadzie z podobnych powodów. Jaroslav Haszek nie doczekał zaszczytu poznania na żywo p. Beaty Kempy. Pewnie też nie przypuszczał, że w CK Krakowie kiedyś zaistnieje prokurator p. Zbigniew Wassermann, piekielnie dociekliwy profesjonalista, jak sam się reklamuje. Odkurzając dzisiaj książki Haszka człowiek zaczyna nagle odkrywać, że pisarz osoby te bardzo dobrze znał. Prorok znad Wełtawy?

Uchodzący za gwiazdę poseł Bartosz Arłukowicz bynajmniej nie jest taki znakomity. Młody lekarz, nieco bystrzejszy od średniej sejmowej, który ażeby zdobyć dyplom musiał zakuć tysiące nikomu niepotrzebnych formułek. Ot, z wytrenowaną pamięcią i grzeczniejszy od innych śledczych, a wszyscy pieją z zachwytu: ach, jaki inteligentny. Na dobrą sprawę jedynie marszałek Franciszek Stefaniuk pokazuje klasę. Harówa w hazardowej zapładnia go poetycko i wyzwala z kompleksu nieumiejętności gry w golfa. Wie już za to, jak przygotować pomidorówkę á la babcia Sobiesiakowa. Zaraz, zaraz… ale po co o tym wszystkim piszę? Toż to pukanie w klapę, w wieko trumny „Komisji śledczej do zbadania sprawy przebiegu procesu legislacyjnego ustaw nowelizujących ustawę z dnia 29 lipca 1992 o grach i zakładach wzajemnych”. Uff, ale odjechana nazwa!
 
aple

Niepotrzebnie samooskarżam się. Pukanie w trumny jest obyczajem typowo polskim. Po prostu to kochamy. No bo, kto odkopał Mikołaja Kopernika, by na powrót astronoma uroczyście pochować? 467 lat od przedostatniego pogrzebu. Niedawno po raz trzeci zatrzasnęliśmy sarkofag z gen. Władysławem Sikorskim. Dla celów sensacyjno-naukowych ceremonię wymusił IPN i tym samym umocnił się w rankingu „pogrzebowych celebrantów”. Instytut żyje nie tylko żywymi – wypada spuentować.


Cmentarny nastrój nas nie opuszcza: Krzysztof Olewnik, gen. Marek Papała, całe grono mafiosów schodzących w tajemniczych okolicznościach i co rusz znajdywane na śmietnikach noworodki – oto krajobraz kraju z majaczącą w tle wierzbą płaczącą.
 
treees

Temat „pukania w trumnę” naszedł mnie przy okazji wydania książki „Kapuściński non-fiction”. A potrzebę pisania wzmógł spicz Mirosława Drzewieckiego, który z wysokości Florydy oznajmił Polakom, że „w dzikim kraju zabito mu matkę”. Cesarza Reportażu uwielbiam od momentu, kiedy po raz pierwszy  przeczytałem jego słowa. Fascynacji Mistrzem nie osłabi żadna moc, żadne argumenty wysapane przez okropnych bojowników z Rzepy. Boleję, że arcyskromny człowiek jeszcze dobrze nie ostygł, a już jest poszturchiwany przez zawistne beztalencia. Obok Stanisława Lema, właśnie Ryszard Kapuściński jest najchętniej czytanym w świecie pisarzem polskim. Pies z kulawą nogą zna zaś Krzysztofa Masłonia, czy Piotra Semkę z Rzeczpospolitej.
Artur  Domosławski, autor biografii Kapuścińskiego, zapowiedział w wywiadach, że jedynie odbrązawia bohatera, bynajmniej nie odziera z godności i nie kwestionuje wielkości. Nadal uważa go ze swojego mentora i mistrza. Być może jest to chwyt marketingowy, chytra próba wypromowania książki w czasach, kiedy czytelnictwo obumiera. Nikt jeszcze sześćset stronicowego (!) dzieła nie przeczytał a „dyskusja” toczy się szerokim frontem. Od Władysława Bartoszewskiego po Bronisława Wildsteina. Po co to wszystko? Nie zgadnie nikt. I nieistotne, kto za, a kto przeciw.

Na szczyty elegancji wspiął się jednak prezes IPN Janusz Kurtyka, który o Kapuścińskim wyraził się mniej więcej tak: Był zarejestrowany, jako złodziej rowerów, pięknie złodziejski świat opisywał, ale w zasadzie nikomu siodełka nie podwędził. Po co komu taka wiedza? – pytam. Po Ryszardzie Kapuścińskim zostaną wielkie dzieła, wśród nich „Wojna futbolowa” i „Heban”, a po Kurtyce co? – najwyżej, jak mawia prezes PiS-u, absmak.
Kończąc zapukam w wieko brzeskie. Dlaczego u nas tak cichutko? Niebawem będziemy wybierać samorząd i burmistrza, a tu milczenie niczym na pogrzebie. Zero dyskusji, nul problemów. Koncentrując się na moim spłachetku publicznej aktywności, czyli na brzeg.com.pl, też dostrzegam dojmującą martwotę. Nie dość, że sam długo milczałem, przywalony zwałami śniegu właśnie odtajałem i muszę odtrąbić „śmierć” krótkiego. Żal chłopa, był trochę wredny, ale jednak swój.

Puk, puk… krótki, jesteś tam? Odezwie się – uwierzę w życie pozagrobowe.

Leszek Tomczuk

tomczuk na pasku