czwartek, 28 marca 2024
gomelanOczywiście, że chodzi o sprawiedliwość. Oczywiście, że odbywa się walka dobra ze złem. Oczywiście, że widzimy strzelaniny, pościgi, saloony, plenery amerykańskiego południowego-zachodu.




Wszystkie  znane z XX-wiecznych klasyków westernu elementy istnieją w „3:10 do Yumy,” choć nie są najważniejsze. Górę biora zmiany osobowościowe głównych postaci. I jeszcze jedna nowość - misję zmniejszenia armii łajdaków na Dzikim Zachodzie podejmuje biedny poganiacz bydła. Czy to kiedyś w westernie było?

„Clint Eastwood rozłożył western” - tak w tym przypadku nie grzeszący złośliwością krytycy amerykańscy ocenili wkład Brudnego Harry’ego w historię rzeczonego gatunku. Ci sami, ćwierć wieku później stwierdzili, też bez złośliwości, że „filmem ‘The Unforgiven’ Clint Eastwood wskrzesił western.” Tym bardziej ważnym jawi się obraz Jamesa Magnolda „3:10 do Yumy,” który jeden z krytyków określił jako „najlepszy western od czasów „The Unforgiven.”

I rzeczywiście – film jest zrobiony tak doskonale, że na odległy plan zostaje zepchnięty fakt, iż to remake słynnego westernu z 1957 r. Co więcej – skoro to właśnie remake, tym większa chwała twórcom za stworzenie arcydzieła. W Hollywood remake’i często są znacznie słabsze od pierwowzorów (np. „12 gniewnych ludzi”), w tym przypadku zeszłoroczna produkcja wytrzymuje wszelkie porównania, w wielu aspektach przewyższając pierwowzór.

Otrzymujemy zatem dwu głównych bohaterów – Bena Wade’a, bezkompromisowego zabójcę hersztującego grupie nie mniej chętnie pociągających za spusty sześciostrzałówek łajdaków spod niejednej ciemnej gwiazdy oraz Dana Evansa, biednego kowboja (w dosłownym znaczeniu tego słowa) nieumiejącego zapewnić rodzinnego miru żonie i dwóm synom w konfrontacji z kompanią budująca linie kolejowe. Właśnie z tego kontrastu – umykający prawu Wade, wychodzący obronną ręką z każdej opresji i nieudacznik Evans, nie będący postacią do naśladowania dla dorastających synów – urodziła się wspaniałość tego filmu. Jeśli jeszcze dodać, iż Wade to, jak na dzikozachodnie warunki, erudyta wyposażony w rzadkie talenty, nie stroniący od dżentelmeńskich zajawek, a Evans to prosty facet znający się jedynie na wypasie bydła i strzelaniu z karabinu, będący kanwą filmu pojedynek tych dwu postaci zapowiada się fantastycznie.

Russel Crowe i Christian Bale, odtwórcy wymienionych ról, doskonale uprawdopodobniają osobowościowe zmiany, jakie dokonują się w bohaterach w trakcie kilkudniowej podróży, w czasie której Evans jest jednym z eskortujących Wade’a, który ma zdążyć na tytułowy pociąg do Yumy, gdzie przeznaczono dla niego wagon z celą. Nie ma powierzchowności z polskiego „Komornika” Feliksa Falka, gdzie w zmianę charakterologiczną tytułowego bohatera bardzo trudno uwierzyć. W dziele Magnolda każde słowo, każdy gest, każdy ruch z pierwszej połowy filmu ma sens, który odzwierciedla drugie, dotychczas skrywane osobowości bohaterów, rozkwitające w pełni w drugiej części. Wyraźniej widać to u Wade’a, który, będąc przecież nikczemnikiem, jakich mało, na początku filmu oddaje Evansowi wcześniej zrabowane bydło, a gdy ten później stwierdza, że brakuje dwóch sztuk, Wade pyta, jaka jest ich wartość i zwraca kwotę, jaką życzy sobie Evans.

Schizofreniczny Wade Crowe’a jest prawdopodobnie jego najlepszą kreacją aktorską. Dla młodego Bale’a, znanego z ról szekspirowskich Walijczyka (który, co ciekawe, grał 22 lata temu u samego Spielberga), ten film może być przepustką do wielkich ról. Interesującą postać stworzył także Ben Foster, znany z serialu „Sześć stóp pod ziemią.” Jego Charlie, zastępca Wade’a, jest wprawdzie bohaterem jednowarstwowym, ale Foster portretuje go z takim animuszem, że doprawdy trudno uwierzyć, że w jego poczynaniach jest szansa na najmniejszą dawkę litości.    

Jeszcze trudniej uwierzyć, że tyle wspaniałości napotykamy w klasycznym westernie. Gatunek, który już raz, w sporej mierze za sprawą wspomnianego Eastwooda, umarł po serii obśmiewanych początkowo spaghetti-westernów. Jeżeli zatem, jak chce krytyk, „3:10 do Yumy” to najlepszy western od czasów „The Unforgiven” tegoż Eastwooda, być może konwencja tego gatunku wcale się nie wyczerpała? Skoro bowiem okazuje się, że western może być, obok klasycznych elementów, studium osobowości (czego byśmy wszak po tym gatunku nie oczekiwali), a nie tylko bezmyślnym zlepkiem strzelanin i pościgów, to zapewne jeszcze amerykańscy twórcy nie powiedzieli ostatniego słowa.

Podkreślam: amerykańscy, bo produkowanych za włoskie pieniądze i kręconych na hiszpańskich pustyniach pseudo-westernów chyba byśmy już nie chcieli?

Z Eastwoodem, czy bez…

omelan na pasku