poniedziałek, 29 kwietnia 2024

wonderGdyby Marcin Luter obejrzał film pt. „The Wonder” w chwilę po przybiciu swoich dziewięćdziesięciu pięciu tez na pewnych drzwiach w Wittenberdze, natychmiast dopisałby odręcznie dziewięćdziesiątą szóstą.

 

 

 

[I’m not lying! – wołanie o sprawiedliwość na irlandzkim pustkowiu]

 

Dużo by pisać o tym, jak bardzo lubię kameralne filmy. „The Straight Story,” „Driving Miss Daisy,” a przede wszystkim „The Station Agent” – (najczęściej) niewielka obsada, bezfajerwerkowe sceny, dużo międzyludzkiego ciepła, nagradzane role. Niektóre z tych przymiotów charakteryzują film pt. „The Wonder” (polski tytul "Osobliwość").

 

Twórcy zabierają nas do dziewiętnastowiecznej Irlandii i pokazują ją tak, jak opisuje ten kraj określenie „Zielona wyspa.” W centrum opowieści jest chata na pagórkowatym pustkowiu, otoczona bardzo intensywnie zieloną trawą i wrzosem. Samotność tego domu jest podkreślana na ekranie co jakiś czas – zapewne służy do, także metaforycznego, ukazania niewielkiej społeczności żyjącej spokojnie w oddaleniu od miejskiego czy portowego zgiełku, niemal bez ingerencji z zewnątrz. Ten zabieg scenariuszowy jest ważny – podobnie jak w polskim kinie moralnego niepokoju tłem do rozważań społeczno-etycznych jest zamknięta grupa zawodowa, tak tutaj o człowieczeństwie twórca fabuły opowiada z perspektywy powyższej chaty. Jest to ciekawe także z punktu widzenia pewnej antynomii – owszem, ta społeczność jest silnie zamknięta, ale gdy kamera wychodzi na zewnątrz pomieszczeń chaty, otrzymujemy urzekające ujęcia irlandzkiego interioru, otwartych, niezurbanizowanych przestrzeni. Zresztą, to właśnie w plenerze rozgrywają się najważniejsze sceny tego filmu.

 

Bez zdradzenia szczegółów fabuły, napiszę ogólnie, że: chodzi w tym obrazie o dziewiętnastowieczną niższość kobiet wobec mężczyzn, o różnice mentalnościowe między Anglikami i Irlandczykami, o potęgę – niezasłużoną, jak wszędzie – irlandzkiego Kościoła katolickiego, o zależność punktu widzenia od miejsca siedzenia.

 

Jedno muszę jednak napisać wprost – jestem urzeczony grą aktorską mało mi dotąd znanej angielskiej aktorki Florence Pugh, występującej w roli głównej. Dawno widziałem tak doskonale oddane emocje przez aktora – gdy oddech postaci Pugh zaczyna przyspieszać z emocji, stresu, przejęcia, obawy, nie tylko widzimy to na ekranie, ale też czujemy tak, jakby ta osoba siedziała zaraz obok. Gdy w innej scenie aktorka zwraca się do pięciu niemłodych facetów tworzących samozwańczą komisję rekrutacyjno-oceniającą i mówi „I’m not lying,” widz czuje, jakby te słowa wykrzyczało jednocześnie tysiąc gardeł. W tej fabule to także wołanie o uznanie, szacunek, upodmiotowienie kobiet.

 

Mamy zatem ciszę i spokój wokół miejsca akcji, relatywnie niewielką obsadę, sceny (poza pożarem koniecznym dla skutecznego domknięcia logiki scenariusza) bezfajerwerkowe, sporo międzyludzkiego ciepła (choć, warto zaznaczyć, także ogrom zimna, ale to przeciwieństwo doskonale służy filmowi) Jest to zatem obraz, który zaliczam do mej samozwańczej kategorii filmów kameralnych i umiejscawiam na poczesnym miejscu.

 

A dziewięćdziesiątej szóstej tezy Marcina Lutra nie zdradzę, musiałbym ujawnić ważny aspekt scenariusza. Ale zapisałem, zatem dla tych, którzy obejrzą, będę do dyspozycji;-).

 

AAA Omelan okragly

 

 

 

 

omelan na pasku