czwartek, 25 kwietnia 2024

a boberskiGarść refleksji przed spotkaniem autorskim z Andrzejem Franaszkiem, autorem biografii Czesława Miłosza

 

Rosyjski pisarz Iwan Gonczarow płynął raz statkiem w czasie sztormu. Siedział w kajucie i ani myślał wychodzić na rozbujany i zalewany falami pokład. Jego przyjaciel, który właśnie rozentuzjazmowany i mokry z pokładu był powrócił, namawiał go, żeby jednak się wynurzył, a przekona się niechybnie, jaki piękny jest ten rozszalały morski żywioł, i wtedy na pewno zachwyt go ogarnie nad tym cudem natury. Gonczarow w końcu dał się namówić. Ale jego podziwianie nie trwało długo. Wyjrzał na zewnątrz na ułamek chwili i powiedziawszy tylko: "To skandal!", skrył się znów pod pokładem. Przypomniała mi się ta anegdota w związku z Miłoszem. Miłosz był właśnie takim podróżnym, "podróżnym świata" (jak nazwała go w tytule wywiadu-rzeki Renata Gorczyńska), jak ci dwaj panowie z XIX wieku: Gonczarow i jego przyjaciel, to znaczy, był zlepkiem tych dwóch postaw: na przemian bądź równocześnie przeżywa zachwyt i grozę, zachwyt i groza nie opuszczają go przez całe życie. Zachwyt nad światem, nad życiem w jego rozmaitych formach, i groza wynikła ze świadomości ceny, za jaką opłacone jest tego pięknego świata istnienie - niezgoda na te cenę. Tą ceną jest zło: metafizyczne, fizyczne i moralne. Nieraz wydaje nam się, Miłoszowi i nam wszystkim, że istnienie świata jest warte tej ceny, która jest straszliwie wysoka, ale konieczna, wydaje się konieczna, ale są też chwile, kiedy w to wątpimy, mocno wątpimy.

***

Niewierzący Różewicz jest pobożny, a wierzący Miłosz jest bluźnierczy, bo ten pierwszy twierdzi, że zło pochodzi od człowieka i tylko od człowieka (czemu skwapliwie przyklasnęliby teologowie, dorzuciwszy jeszcze tylko diabła), a ten drugi - że zło pochodzi od natury, której człowiek jest nieodrodnym dzieckiem i której diabelskie piętno nosi. Zgadzam się z Miłoszem, człowiek nie jest gorszy od natury, natura nie jest od człowieka lepsza. Co więcej, patrzę prosto w słońce, wbrew ostrzeżeniom Poety, i widzę - czarną dziurę!


***

Czy świat jest doskonały? Jest, i owszem - doskonałą machiną tortur. Jako taki - funkcjonuje bez zarzutu. Ciało to też perfekcyjna machina tortur, która, kiedy jesteśmy zdrowi i niczego nam nie brak, pracuje na jałowym biegu, a w przeciwnym wypadku - miażdży nas jak maszynka do mięsa. Dlaczego każdej anatomicznej cząstce, każdej fizjologicznej funkcji przypisany jest cień choroby, który w pewnym momencie może stać się ważniejszy od tego, co go rzuca? Po co to wyrafinowane okrucieństwo? Teologia dogmatyczna mnie nie przekonuje. Im częściej słyszę, że Bóg jest miłością, tym bardziej w to wątpię.


***

 

W judaizmie wielbi się Boga, dlatego że jest Bogiem; w chrześcijaństwie wielbi się Boga, dlatego że jest miłością. Żydzi wielbią Boga takiego, jaki jest (a jest, delikatnie mówiąc, trudny we współżyciu); chrześcijanie Boga idealizują. Hasła: "Deus caritas est", "Bóg jest miłością", "Bóg bogaty miłosierdziem", "dives in misericordia", są nie do pogodzenia ze złem, którym, co wie każde dziecko, skażony jest świat. Aby uznawać, że Bóg jest miłością, trzeba było za to zło, za to skażenie złem i zepsucie doskonałego na początku dzieła winą obarczyć człowieka. Do tego potrzebny był dogmat o grzechu pierworodnym. Naiwna interpretacja biblijnego mitu o zerwaniu owocu z drzewa poznania, nazywająca ten czyn grzechem pierworodnym - to właśnie grzech pierworodny teologii dogmatycznej, bez którego nie byłoby teologii dogmatycznej, nie byłoby religii ani instytucji Kościoła - wszystkich tych rzeczy, które są potrzebne. Ja to rozumiem. Gmach wiary musi być zbudowany na fundamencie pewnej iluzji, bo inaczej byłby się zawalił. Na iluzji zbudowane są najtrwalsze gmachy. Co nie znaczy, że i one nie mogą kiedyś runąć.


***

 

Zdrowie jest jedno, chorób - milion. Czy to nie jest dowód? Przerażający, przytłaczający, oczywisty dowód na to, że świat jest demonicznie zły? Można oczywiście usprawiedliwiać, uzasadniać, jak Leibniz, że poszczególne niedoskonałości służą większej doskonałości całości, albo jak Miłosz, że "co nie ma cienia, istnieć nie ma siły" (Miłosz, który pod koniec życia wyznał, że nas tymi pocieszeniami oszukiwał), ale to wszystko na nic, mnie to nie pociesza. Chromolić taką "doskonałość" - naszym kosztem. Nie ma się czym zachwycać. To my, ludzie, nie możemy sobie wyobrazić innego świata (który nie byłby utopijny), świata bez łańcucha pokarmowego, rozpadu, strachu, chorób i śmierci, ale Bóg?... Czy nie mógł był wymyślić lepszego świata? Co z Niego za Stwórca?!


***

 

Doktor Jekyll pragnął w człowieku oddzielić dobro od zła, zło sprzątnąć z jego natury, dobro pozostawić. Niestety eksperyment się nie powiódł, lub też - powiódł się tylko częściowo. Jekyllowi udało się, za pomocą wyprodukowanej przez siebie chemicznej mikstury, wyodrębnić pierwiastek zła, ale nie udało się go usunąć, za to pierwiastek ów, zyskawszy autonomię, jako odrębna osobowość, odrębna jaźń, pan Hyde, robił, co chciał, i usiłował wyprzeć całkowicie świadomość doktora Jekylla, aby niepodzielnie panować nad doczesnym ciałem nieszczęsnego uczonego. Pewnie taki należy z tego wysnuć morał, że człowiek nigdy nie uwolni się od zła, a z dwojga złego lepiej, jeśli dobro i zło są ze sobą związane w zapaśniczym uścisku, wtedy co prawda dobro jest ograniczane przez zło, ale i zło jest ograniczane przez dobro.


***

 

Człowiek nie jest wolny wewnętrznie. Człowiek nie wybiera siebie, nie wybiera tego, jakim jest. Ma jedynie możliwość, na tyle, na ile warunki zewnętrzne pozwalają, realizowania siebie takim, jakim jest, realizowania napisanego przez niewidzialną rękę natury programu, ewentualnie dopisania do tego programu kilku wierszy, ale w zgodzie z jego filozofią (rozwinięcie tego poglądu w moim eseiku Wolność wewnętrzna, którego specjalnie nie polecam, ponieważ sam, jak go czytam, ledwo nadążam za tokiem własnego rozumowania - a więc tylko dla czytelników cierpliwych i wytrwałych***). Tak uważam dzisiaj. Ale kiedyś uważałem inaczej. Kiedyś byłem pod wielkim wrażeniem i wpływem powieści Johna Steinbecka Na wschód od Edenu, która jest przeniesioną w realia amerykańskie przełomu XIX i XX wieku historią Kaina i Abla, rywalizujących między sobą o miłość Ojca, i zarazem mądrą i wzruszającą pochwałą wolnej woli, zdolnej przezwyciężyć kainowe dziedzictwo, kainowe piętno, kainowy "program". W tej najważniejszej dla mnie w czasach licealnych książce są rozważania na temat tajemnicy zła, między innymi w oparciu o fragment Księgi Rodzaju, który mówi o Kainie i Ablu i pierwszej zbrodni - jakby początku Historii. "Grzech leży u wrót i czyha na ciebie, a przecież ty masz nad nim panować" - powiada Bóg do Kaina. Zdaniem bohaterów Steinbecka, którzy zainteresowali się tym tematem i poświęciwszy ogrom czasu przeprowadzili gruntowne studia biblijno-lingwistyczne, hebrajskie słowo "timszel" (kluczowe w powieści i ją zamykające) jest błędnie tłumaczone jako "masz", "musisz", jako rozkaz, nakaz, władcze polecenie. Powinno być tłumaczone: "możesz", co kładzie nacisk na wolną wolę człowieka, podkreśla jej znaczenie, jest niejako hołdem jej złożonym. To takie amerykańskie: "Yes, we can!". Nie znam się na przekładach biblijnych, ale dzisiaj sądzę, że to słowo jest właściwie tłumaczone. W żadnym przekładzie Biblii nie występuje "możesz" - i chyba słusznie. Ty masz nad złem panować, ty musisz nad złem panować, ty będziesz nad złem panować, timszel - a nakazuje ci to niekoniecznie Bóg. Nakazuje ci to własne sumienie. Jeśli je masz. Co ma do tego wolna wola? Wolna wola nie istnieje. Jest tylko sumienie. Albo go nie ma. Jeśli nie ma sumienia, tego wewnętrznego imperatora, którego władza może być słabsza lub silniejsza, żadna wolna wola nad złem nie zapanuje. "Yes, we must!" "Yes, we have to!" Bo "tak trzeba" - jak by powiedział arcypolski pisarz angielski Józef Conrad.

 

Adam Boberski


--------------------------

*** Wolność wewnętrzna

Wolność wewnętrzna, w odróżnieniu od wolności zewnętrznej, która jest możliwością spełnienia się tego, czym jesteśmy, to w istocie jedynie świadomość pewnego ograniczenia, które nas niewolnymi czyni, innego od tych ograniczeń, w nas i poza nami, które stanowią o naszej zewnętrznej wolności (nie tylko niewoli), bez których bylibyśmy jak rzeka bez koryta, jak treść bez formy, a więc w ogóle by nas nie było, byśmy nie zaistnieli albo rozpłynęli się w mdłej nirwanie (to rzekome więzienie duszy, ciało, tak naprawdę, mimo cierpienia i skrępowania, jakiego jest powodem, pozwala duszy na realizację większego zakresu wolności, niż mogłaby ona osiągnąć będąc ciała pozbawioną - ale to inna sprawa, mówmy o wolności wewnętrznej). Wewnętrzna wolność to świadomość tego czegoś, co jest w nas, ale jakby poza nami, co jest przymusem wewnątrz nas, przymusem, a więc czymś obcym, przymusem, ale naszym własnym przymusem. Jedynie ta świadomość, ta nadświadomość, ten duch wiecznego dystansu jest w naszym zasięgu - i nic więcej, o żadnej innej, o żadnej rzeczywistej wewnętrznej wolności mowy być nie może - oby nam przynajmniej ta samoświadomość była dana. Tyle że z samoświadomością jest tak, że przybywa jej tym, którzy już ją mają, dla których zadaniem godnym filozofa i człowieka jest przede wszystkim poznanie samego siebie, własnej duszy, zdobycie tego najcenniejszego klejnotu ze skarbu poznania, głupcy natomiast mają świetnie rozwinięty psychiczny mechanizm adaptacyjny, który im pozwala funkcjonować w zgodzie ze sobą, uelastycznia ich sumienie. (Koniec końców, i tak zawsze w subiektywnym odczuciu wolnością będzie wszystko, co otrzyma od nas imię wolności, z wyjątkiem tych negatywnych ograniczeń zewnętrznych, nie pozwalających wyrażać tego, czym jesteśmy, które pospolicie nazywamy niewolą.) Taka więc jest nasza wewnętrzna wolność (czyli wewnętrzna niewola plus iskierka wyższej świadomości), taka zostaje nam albo nie zostaje dana i takiej bronimy, jak ten piesek, co groźnie warczy, ilekroć ktoś obcy zbliży się do jego smyczy. I dlatego, na przykład, zło nie wydaje mi się już, jak niegdyś sądziłem, gdy nie miałem jeszcze tych spraw gruntownie przemyślanych, ceną wolności, wolności tak pojętej, a więc pozornej, iluzorycznej, tylko w samoświadomości zogniskowanej, faktycznie, można rzec - nie istniejącej, bo jestem przekonany, w skrócie rzecz ujmując, że dobry człowiek pozostanie dobrym człowiekiem, a zły człowiek nie przestanie być człowiekiem złym, zły człowiek nie ma wolności wyboru między byciem złym albo dobrym człowiekiem, tak jak chwast - miedzy byciem chwastem albo pożyteczną rośliną, ani dobry, ani zły nie wybierają miedzy dobrem i złem. Czy Hitler i Stalin wybierali między dobrem a złem? Obaj byli skończonymi łotrami, sukinsynami, bydlakami nie zasługującymi na miano człowieka, i choć nie byli całkiem pozbawieni ludzkich, pozytywnych cech, to bez cienia wątpliwości można stwierdzić, że byli to ludzie absolutnie źli, reprezentowali czyste zło. Zły i dobry postępują zgodnie ze swoją naturą: zły idzie drogą zła, dobry idzie drogą dobra, i jeśli możliwa jest jakaś zmiana, jakiś rozwój, progres, to w ustalonych z góry kierunkach: w kierunku dobra albo w kierunku zła. (Oczywiście, dla ścisłości wypada uzupełnić, że złoczyńcy dzielą się na złoczyńców z gruntu dobrych i złoczyńców z gruntu złych. Ci pierwsi, mali złoczyńcy, to nieliczne wyjątki: oni zeszli z drogi dobra, która była im przeznaczona, ale nie za daleko, pobłądzili, ale dają się nawrócić; ci drudzy zaś to wielcy złoczyńcy, oni są nienaprawialni, bowiem droga zła jest właściwą im drogą. Z tymi pierwszymi święty Franciszek dokonywał cudów nawrócenia. O tych drugich legenda nie wspomina - całkiem słusznie.) Jeżeli, weźmy z innej beczki, ktoś nie czyta książek, bo nie lubi, to - rzecz prosta - jego czytelnicza abstynencja nie jest rezultatem wolnego wyboru między "czytać" a "nie czytać", tylko przymusu wynikającego z wrodzonej (albo nabytej) niechęci do słowa pisanego. Gdzie tu jest wolność? Jest jedynie tak zwana "wolna wola", "własna wola", ale nie jest ona tym, za co większość ludzi ją uważa, mogłaby się ona nazywać "własną niewolą", "niewolną wolą". Paradoksalnie, pół żartem, pół serio mówiąc, wewnętrzna wolność wyboru spełniałaby się wtedy, gdyby człowiek, mając dwie lub więcej możliwości, wybierał tę, która mu najmniej odpowiada, bo prawdziwie suwerennych wyborów miedzy "tak" a "nie" dokonujemy tylko poprzez negację - tego, ku czemu się skłaniamy; człowiek byłby wolny w autokreacji wtedy, gdyby postępował i żył na przekór sobie, wbrew temu, co dyktuje mu tak zwana "wolna wola", sumienie, skłonności i upodobania, chwilowe zachcianki o wielkiej mocy przekonywania, a więc taka wolność jest niespełnialna, chyba że za ceną szaleństwa albo jakiegoś heroicznego przezwyciężenia samego sienie, jakiego nie potrafię sobie nawet wyobrazić. Mam ochotę zjeść ciastko, wiedząc, że mogę je zjeść i nie zaszkodzi mi. Jeśli je zjem, nie dokonam żadnego wyboru, pójdę za skłonnością własnego apetytu - to apetyt dokona wyboru. Natomiast jeślibym odmówił sobie tej przyjemności, bez jakiejkolwiek presji, bez przymusu, bez potrzeby - istotnie dokonałbym wyboru i zamanifestował swoją wolność. Czy ja zwariowałem, czy też jest w tym jakiś sens? Ale myślę, że taka właśnie jest nasza wewnętrzna wolność. Jest przymusem. Co zatem odróżnia ją od niewoli, w jaką popadają ludzie i narody? Różnica jest oczywista, mianowicie taka, że nasza wewnętrzna wolność-niewola to wewnętrzny przymus dokonania takiego, a nie innego wyboru, zrobienia tego albo tamtego, a ta zewnętrzna niewola to - rzecz jasna - przymus zewnętrzny, z którym się nie zgadzamy. Jednak, pamiętajmy, ryzykownie jest być moralnie wolnym, wolnym i do dobrego, i do złego, bo są i takie przypadki, nieliczne, ale są, i uściślijmy jeszcze, że chodzi tu o poważne moralne dobro i poważne moralne zło, a nie o błahostki, jest więc to ryzykowne, toteż lepiej być tylko od złego wolnym. Jeśli ktoś jest dobrym człowiekiem i miłuje bliźniego swego, to jest zniewolony własną dobrocią i miłością, i chwała mu za to, i niech tak pozostanie...

 

boberski na pasku