sobota, 27 kwietnia 2024
adam_boberskiTa felietonorecenzja ukazała się, tuż po premierze filmu, na papierowych łamach Paranoi... eee... chciałem powiedzieć: Panoramy Powiatu Brzeskiego. Ponieważ nie całkiem zwietrzała (ta felietonorecenzja, nie Panorama), a nawet powiedziałbym, że dzisiaj na jej lico z wolna występują rumieńce nowej świeżości i będą się przez najbliższe dni utrzymywać (aby zapewne z nagła, po 21 grudnia, zgasnąć - kiedy sobie powiemy: „Uff, znów nam się upiekło!"), tedy chciałbym ją powtórnie wypuścić w świat, jak gołębicę pokoju...
... nie tak obciążoną jak za pierwszym razem - ciężarem „panoramicznego" odium, który nie pozwolił jej wyżej wzlecieć, chciałbym dać jej drugą szansę zaistnienia w ludzkiej świadomości, i sprezentować ekskluzywnemu gronu czytelników Tomczukowego Portalu, albowiem mogli byli do numeru wspomnianej gazety lokalnej sprzed dwóch lat nie zajrzeć, o co trudno, ze zrozumiałych względów, mieć pretensje, albo też zajrzawszy - mojego tekstu nie przeczytać, zignorować go, z góry założywszy, iż perełek pośród wieprzy nie ma co szukać - a przecież tam czasem można je znaleźć.

 
Ponieważ koniec świata był mi zawsze bliski, postanowiłem w końcu o nim coś napisać. W związku z tym wybrałem się do kina na film o łatwym do zapamiętania tytule - bo kojarzącym się z wielką imprezą sportową szykowaną w Polsce i na Ukrainie - 2012. Jest to zapewne najbardziej widowiskowy film, jaki do tej pory nakręcono. Trudno, żeby było inaczej, skoro opowiada o globalnej katastrofie, która pochłania - jak sobie zażyczył z boską dezynwolturą Pan Scenarzysta - siedem (bagatela!) miliardów ludzi, prawie całą ludzkość, bez marnych paru setek tysięcy uratowanych na pokładach kilku olbrzymich niezatapialnych arek wyprodukowanych w Chinach przez przysłowiowe małe chińskie rączki. Taka katastrofa musi być widowiskowa. Ludzkość w tym filmie ma potwornego pecha. Wszystko bierze w łeb. Wszystko trafia szlag. Trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów, fale tsunami, które dotychczas znała ludzkość, to miniaturki rozpętanych przez supererupcję na Słońcu żywiołów: trzęsień ziemi powyżej jedenastu stopni w skali Richtera, i pnących się w tej skali niebotycznie, gigantycznych wulkanów, takich że głowa boli, tsunami zalewających nie wysepki i wybrzeża, lecz całe kontynenty, płyt tektonicznych ślizgających się po wzburzonej magmie, zapadających się na uskokach w piekielne czeluście, gorejące wąwozy. Totalna rozpierducha. A przy tym... katastrofa jak z obrazka, wyretuszowana, fotogeniczna, pięknie kolorowa, przejrzysta, bez tumanów pyłu, który przesłaniałby widok, bez krwi i odsłoniętego „inferna interny". Trzeba jeszcze pamiętać, że to film amerykański, hollywoodzki, i film dla całej rodziny, więc z założenia optymistyczny. A zatem szczęście, które opuściło ludzkość, w całości przenosi się właśnie na pewną amerykańską rodzinę z Zachodniego Wybrzeża, której przygody z zapartym tchem śledzimy. Pomaga jej o włos uniknąć śmierci w najbardziej nieprawdopodobnych sytuacjach, które mnożą się z minuty na minutę. A dramatyczne przeżycia znów zbliżają rozwiedzionych małżonków, ku radości dwojga ich małoletnich dzieci - taki zadatek familijnego szczęścia na nowe życie na kontynencie afrykańskim, który najmniej ucierpiał, a nawet mu przybyło.


Dziwna sprawa, filmy katastroficzne zawsze mnie pociągały i uspokajały. Jest w tym coś z myślenia magicznego. Człowiek wymyśla katastroficzne scenariusze po to, by się one nie sprawdziły. Daje jakby klęskom i katastrofom istnienie wirtualne, mając irracjonalną pewność albo przynajmniej nadzieję, że się nim zadowolą i nie zechcą zaistnieć w świecie realnym. Usypia swój pierwotny lęk. Bagatelizuje zagrożenie, obracając je w rozrywkę. A skoro rozrywka - to niemożliwe, aby coś będącego jej pożywką mogło być realnym zagrożeniem. Tym razem jednak mój odbiór był nieco inny, a przynajmniej zmienił się w trakcie seansu. Bo i skala katastrofy nieporównanie większa niż w oglądanych za szczeniaka fabularnych obrazach bardziej codziennych katastrof: Trzęsienie ziemi czy Płonący wieżowiec, więc może dlatego. W pewnym momencie, kiedy na głowy modlących się na Placu św. Piotra zwala się kopuła Bazyliki, a wcześniej w Kaplicy Sykstyńskiej pęknięcie rozpoławia najsłynniejszy fragment fresku Michała Anioła, biegnąc pomiędzy zwróconymi ku sobie dłońmi Boga Ojca i Adama (taki akcent humorystyczny?), zirytowałem się, oburzyłem, nagle, ku swemu zdziwieniu, ten rozrywkowy film zacząłem traktować z powagą, i stwierdziłem, że nie lubię końców świata, takich czy innych. Za początkami też nie przepadam. Ale z dwojga złego wolę dzieło stworzenia (nawet taki bubel jak nasz świat) niż dzieło zniszczenia. Nie lubię też własnej i ludzkiej bezsilności wobec końca świata. Końca świata nie da się skopać po piszczelach. Wobec końca świata nawet ironiczny ninja jest bezradny. Jedyne, co może zrobić, to pokazać temu skurwysyństwu gest Kozakiewicza. A Bóg? Niestety Bóg nie jest Bruce'em Willisem - nie spieszno mu do ratowania ludzi. Nie jest nawet pewne, czy zna słowo „przepraszam".


Nie wierzę w przepowiednie o końcu świata. W przepowiednię Majów o końcu świata w 2012 roku też nie wierzę. Nie sądzę, abyśmy w owym roku mieli hurtem „udać się na poszukiwanie wielkiego Być Może", raczej po staremu będziemy się udawali detalicznie, każdy w swoim czasie. Ale wierzę w statystykę i wierzę, że świat ma naturę statystyczną - o czym wielokrotnie pisał Stanisław Lem, najmądrzejszy na świecie (tak jak ja jestem najmądrzejszy w Powiecie). I jeśli ta przepowiednia się spełni, to - sprowadzając rzecz do makabrycznego żartu na temat tych tajemniczych statystycznych reguł rządzących światem - to tylko za sprawą przypadku, na mocy prawa wielkich liczb, jako że był takich przepowiedni wieszczących apokaliptyczny kataklizm bezlik. Jeśli się ta przepowiednia spełni, najbardziej tym zaskoczeni będą ci, którzy dzisiaj, jak pan Geryl, ten od Proroctwa Oriona, trzepią kasę na jej głoszeniu. Koniec świata i tak kiedyś nastąpi, prędzej czy później, w tym sensie film 2012 nie jest czystą fantazją. I nie będzie to szczęśliwy koniec, zapowiadający nowy początek, świetlaną przyszłość, na przykład Tysiącletnie Królestwo Chrystusa na Ziemi, którego rychłe nadejście od mniej więcej połowy XIX wieku głoszą, niecierpliwie wyczekują i do zalet jego przekonują (podobno ma być nawet lepiej urządzone niż Unia Europejska!) niestrudzeni Świadkowie Jehowy. To, co nazywamy szczęśliwym zakończeniem, to tylko przerwanie historii, a nie jej zakończenie, przerwanie w odpowiednim momencie. Przerwijmy więc ten wywód pokrzepiającym (bo każda, jakakolwiek korzyść jest pokrzepiająca) cytatem ze Stanisława Jerzego Leca: „Rozmowy o pogodzie staną się interesujące przy pierwszych oznakach końca świata". Przynajmniej tyle.


Kiedy będzie koniec świata? Dzień później. Zawsze dzień później. Jutro. Maniana. Ale - jak powiada bohater Bertolda Brechta - „jutro zawsze będzie jutro, więc jutro jutra znów nie będzie". W sprawach ostatecznych pocieszają tylko słowa modlitw i aforystyczne gry słów.
 
 
Adam Boberski
 

boberski na pasku